Bocznym torem naprzód! Peryferyjny rozwój Polski

16 grudnia 2024  |  Długość: 12 min.
Zdjęcie

Fot.: Minister Pracy i Polityki Socjalnej Jacek Kuroń uroczyście otwiera pierwszą restaurację McDonald’s w Polsce/1992/Źródło: McDonald’s Polska

Polska gospodarka w zasadzie po 1945 roku bez przerwy jest przykładem państwa skolonizowanego ekonomicznie.

Po zakończeniu II Wojny Światowej w oczywisty sposób wpadliśmy w sowiecki obszar wpływów politycznych, a co za tym idzie również gospodarczych. Wielu Polaków zmiany roku najpierw 1988 (wejście w życie tak zwanej ustawy Wilczka), a następnie 1989 przyjęło z ogromną nadzieją i radością. Nieskrępowany dostęp do dóbr konsumpcyjnych, a także możliwość prowadzenia działalności gospodarczej na własny rachunek nie bez przyczyny obudziły w Polakach gen przedsiębiorczości. Każdy kto tylko mógł otwierał bazarową szczękę czy łóżko polowe i handlował tym, czym tylko się dało. W ruch szły kasety wideo, papierosy z przemytu, pirackie gry komputerowe czy odzież sprowadzana z bliższego lub dalszego wschodu. Rodzice czy dziadkowie zachłysnęli się produktami z zachodu, które przestały być obecne tylko za dolary.

Złote dekady? Na pewno dekady rozwoju, ale raczej z brązu.

Lata dziewięćdziesiąte i początek dwutysięcznych upływały pod znakiem nieustającej prywatyzacji i upadków zakładów pracy. Pamiętam z dzieciństwa doniesienia o strajkach i możliwym upadku Zakładów Naprawczych Taboru Kolejowego w Nowym Sączu (dzisiejszy NEWAG), w którym pracowała część mojej rodziny. I wtedy przyszedł rok 2004 – kolejny okres nadziei, jakim było wejście Polski do Unii Europejskiej, które dało nam nieskrępowany dostęp nie tylko do zachodnich rynków zbytu dóbr i usług (a rynkowi zachodniemu do naszego), ale przede wszystkim do rynku pracy. Dziś żyjemy we względnym dobrobycie – bezrobocie jest rekordowo niskie, a ostatnia dekada to czas nieustannego wzrostu gospodarczego. Wynagrodzenia realne rosną, a Polaków stać na coraz więcej. Nawet w kryzysie 2008-2009 pozostaliśmy – choć trzeba przyznać, że trochę szczęśliwie – „zieloną wyspą”. Wszyscy pamiętamy, że w ostatnich pięciu latach przeszliśmy dwa ogromne wstrząsy, jakimi była pandemia i wojna tuż za wschodnią granicą. I jak widać dalej trzymamy się nieźle, stając się coraz bogatsi jako naród czy obywatele. Ciągle jednak jesteśmy państwem peryferyjnym – słabym wobec zagranicznych korporacji, a nawet wobec patologii własnego podwórka.

Przez ostatnie 30 lat mieliśmy państwo i rozwój z brązu – działające, spełniające swoje podstawowe funkcje, ale łamliwe, odkształcające się podczas pracy na polu gospodarki, zapóźnione w czasie, gdy inni używali już żelaza.

Ten bardzo krótki rys historyczny ma za zadanie przypomnieć, co przeszliśmy przez ostatnie dekady rozwoju gospodarczego. Co jednak, patrząc wyłącznie krytycznym okiem w roku 2024, dały nam te wszystkie lata patrząc z punktu widzenia budowy modelu gospodarczego? Gdzie popełniliśmy błędy i co musimy naprawić, żeby móc określać się mianem w pełni suwerennej gospodarki?

Korea Południowa i Japonia. Hajto, Pauleta i dwa lekko okurzone tygrysy.

Zanim jeszcze opowiem o Polsce, to wtrącę drobną dygresję na potrzeby tego tekstu. Pamiętam jak ogromne wrażenie zrobił na mnie za pierwszym razem powojenny model odbudowy gospodarki japońskiej. Charakterystyczna dla gospodarek azjatyckich kolektywność, powiązana z ochroną interesu narodowego, a także dobrze dobranymi narzędziami (keiretsu z centralną rolą banku kredytującego innowacje) poskutkowała tym, że korporacje japońskie podbiły cały świat, włącznie ze Stanami Zjednoczonymi. W „Powrocie do przyszłości” jest scena, w której doktor Brown z roku 1955 nie jest zdziwiony awarią części samochodowej, ponieważ ta jest japońska, na co dostaje odpowiedź, że przecież japońskie części są najlepsze. Nawet jeśli to hiperbola, to pokazuje jak w ciągu kilku dekad Japończycy przeszli od budowy prostych, awaryjnych urządzeń do najlepszego producenta technologii. Podobną drogę w latach dziewięćdziesiątych i dwutysięcznych przeszli Koreańczycy, bez których nie wyobrażamy sobie dziś branży automotive czy elektroniki użytkowej.

Dziś taka droga wydaje się niemożliwa z perspektywy państwa innego niż mocarstwa z odpowiednim poziomem demografii. Choć warunkuje ją wiele innych czynników, to jednak liczba rąk do pracy i chłonność rynku wewnętrznego jest kluczowym. Najbardziej dynamiczny okres rozwoju (nie mylić z bogactwem) gospodarek azjatyckich przypada właśnie na okres znacznego wzrostu liczby obywateli Korei i Japonii. Dziś oba te państwa zmagają się z problemem starzejącego się społeczeństwa i zmniejszania populacji w wieku roboczym, co ma i będzie miało negatywne skutki gospodarcze. Z drugiej strony – mając u siebie know-how i działy B+R można w dużej mierze wypychać produkcję do krajów biedniejszych, kolonizując je.

Dlaczego przed przejściem „do sprawy polskiej” prawie cały akapit poświęciłem dwóm – tak odległym geograficznie i kulturowo – gospodarkom azjatyckim, które wielu kojarzą się z Mundialem 2002, hymnem w wykonaniu Edyty Górniak, Tomaszem Hajto i Pauletą? Bo to one zbudowały model gospodarczy, który nie jest oparty o złoża naturalne (których jak wiadomo zbyt wiele nie mamy) czy bezrefleksyjne lanie betonu, ale pozwala ciągle (mimo pewnych turbulencji) narzucać globalne kierunki, przynajmniej w części gałęzi przemysłu, i zajmować ważne miejsce w łańcuchu wartości. Trzeba sobie jasno powiedzieć, że modele azjatyckie są trudne do powtórzenia w warunkach europejskich, gdzie nawet podejście do relacji pracowniczych jest zupełnie inne.

Ale sukces gospodarczy Korei Południowej i Japonii może być bazą wyjściową do rozmowy o ostatnich 35 latach w polskiej gospodarce i budowy modelu pozwalającego wyjść z neokolonializmu i problemów strukturalnych, które odziedziczyliśmy po latach PRL.

Bilans 30-lecia po 1989

Wielu stwierdzi, że po roku 1989 zbyt mocno postawiliśmy na „wolny rynek”, który miał rozwiązać wszystkie problemy z nieefektywną alokacją zasobów (rozumianą jako gospodarka centralnie planowana), zapóźnieniem technologicznym czy niskimi płacami. Nie podpiszę się jednak pod tezą, że wszystkie polskie fabryki zostały wyprzedane za bezcen. Często przywoływany przykład Fabryki Samochodów Osobowych jest absolutnie nietrafiony, a ta opowieść wynika jedynie z nostalgii. Zakład z przestarzałymi produktami, pamiętającymi jeszcze późnego Gomułkę, niespełniającymi jakichkolwiek standardów jakościowych, z problemami finansowymi – to nie miało prawa się udać. W tym samym czasie Czesi mieli dość nowoczesną w swojej konstrukcji przednionapędową Favoritkę, a jej silnik przetrwał w produkcji dużo dłużej niż wejście Skody w skład koncernu Volkswagena. Lata 80 to nie był w Polsce dobry czas dla rozwoju jakichkolwiek innowacji czy prac badawczych. Nie chcę także tu powiedzieć, że w każdym wypadku tak było, ale w rok 1989 i gospodarkę rynkową wchodziliśmy z niesterownymi molochami, wytwarzającymi na dodatek dobra asprzedawalne na zachodzie. Są oczywiście zakłady, które w czasach PRL zostały wyposażone w nowoczesne maszyny z Zachodu, a które zostały przejęte niemal za bezcen. Oddaliśmy także rozpoznawalne marki w ręce zagraniczne, dzięki czemu ekspansja korporacji niemieckich, francuskich czy amerykańskich była stosunkowo prosta. Jeśli jesteś posiadaczem Wedla czy Winiarów, a jednocześnie posiadasz kapitał, to wejście na rynek jest bardzo proste. Jeden z ówczesnych liberalnych senatorów podzielił się kiedyś ze mną refleksją, że trzeba było przynajmniej część przedsiębiorstw zachować od prywatyzacji, a zarządzanie nimi przekazać menedżerom-polonusom, których państwo mogło ściągnąć do zarządzania.

Z kolei po 1989 roku masowo wierzyliśmy, że zbudujemy gospodarkę wiedzochłonną i nowoczesną na pracy w zagranicznych fabrykach i wejściu zagranicznego kapitału, podczas gdy międzynarodowe korporacje wybierały nas przede wszystkim ze względu na bliskość Niemiec i tanią siłę roboczą. Inwestycje zagraniczne przez lata były uznawane za coś, na co należy dmuchać i chuchać, nawet jeśli była to zwykła fabryka gwoździ. Oczywiście nie ma w tym nic dziwnego – w rzeczywistości dwucyfrowego bezrobocia z dwójką z przodu każde miejsce pracy było na wagę złota. Dziś jednak płacimy za to, że nie była to wyłącznie faza przejściowa. Na tak zwanej „krzywej uśmiechu”, która zakłada, że największa wartość dodana jest z jednej strony w B+R, z drugiej strony w logistyce czy marketingu, przez wiele lat znajdowaliśmy się na samym dnie – w fazie produkcyjnej, która ma najniższą wartość dodaną, ale również jest najłatwiejsza do przeniesienia, kiedy koszty zaczynają rosnąć powyżej granicy opłacalności. I dziś zbieramy tego zatrute owoce – wynoszące się z Polski zakłady produkcji jeansów czy opon zalewają dzisiaj czołówki mediów. Nie ma większego powodu do niepokoju – zwolnienia grupowe nie są na poziomach wyższych niż w latach ubiegłych, kiedy budowaliśmy najniższe bezrobocie w historii. Jednak dla wielu ludzi utrata pracy to dramat, który wiąże się ze zmianą otoczenia i utratą stabilności. O takich ludzi należy w szczególności zadbać, a państwo to właśnie tam najczęściej dezerteruje.

Polska gospodarka jako neokolonia. Pięć grzechów głównych.

Dochodzimy tu do kolejnego problemu – wykorzystywania lokalnych zasobów bez płacenia za koszty zewnętrzne. A tych jest całkiem sporo w zależności od typu działalności. Cyfrowi giganci korzystają z pracy polskich twórców, którym zgodnie z prawem należą się tantiemy, jednak ci oczywiście ich nie otrzymują. Stąd będziemy mieć potem na przykład sytuacje jak w pandemii, kiedy platforma zarabiała rekordowe pieniądze, twórcy nie utrzymywani należnych środków, teatry zostały zamknięte, koncerty odwołane, przez co aktorzy czy muzycy byli zmuszeni nawet korzystać z pomocy społecznej. Kto poniósł tego koszty? Społeczeństwo. Inny przykład? Koszty środowiskowe, które są w końcowym rozrachunku ponoszone przez ludność lokalną. Zakłady przemysłowe przez lata zanieczyszczały i zanieczyszczają polskie rzeki czy powietrze. Świetny przykład to Mielec, gdzie w 2018 roku na ulice wyszło kilkanaście tysięcy (!) ludzi, protestować przeciwko zanieczyszczeniu powietrza, które ich zdaniem jest dziełem firmy produkującej między innymi płyty drewnopochodne[1].  W ich rodzimych krajach taka sytuacja byłaby nie do pomyślenia, a produkcja między innymi z tego powodu wypchnięta została do Polski. Niestety, niewygodną prawdą jest również fakt, że także polskie przedsiębiorstwa – od ogromnych kopalni pod gospodarstwa agroturystyczne – zrzucają do rzek czy wód gruntowych zwykłe ścieki, co niesie za sobą opłakane skutki.

Państwo jest tu w wielu przypadkach okropnie słabe wobec tych, którzy łamią podstawowe zasady współżycia społecznego w imię własnego zysku.

Niezależnie od tego, czy jest to działanie wobec firm zagranicznych czy państwowych, to domena państwa peryferyjnego.

Nie należę do części społeczeństwa, które uznaje podatki za kradzież. To niezbędny element partycypacji w organizacji państwa, aby miało ono szansę działać w sposób sprawny. Wszyscy wiemy, że pokrywane są z nich drogi, chodniki, wojsko czy ochrona przeciwpożarowa. Jednak ze sprawiedliwością podatkową mamy w Polsce znaczny problem. Sytuacja związana z podatkami odprowadzanymi przez InPost stała się już niemal internetowym viralem, a rynek usług kurierskich polem walki o interes narodowy. Dla przypomnienia – właściciel Paczkomatów zapłacił 2,5 raza więcej podatków niż cała jego konkurencja razem wzięta. Podobną sytuację mieliśmy na rynku telekomów czy marketów, gdzie – według raportu ZPP – jedna z francuskich sieci w latach 2015-2019 uzyskała przychody na poziomie 51 miliardów złotych, płacąc przy tym jedynie 1,8 miliona złotych podatku[2]. W dodatku firmy te dostawały niejednokrotnie pomoc publiczną przekraczającą wysokość odprowadzonych podatków. Zdecydowanie na zbyt wiele pozwoliliśmy w tej kwestii transnarodowym korporacjom, w szczególności gigantom technologicznym, którzy nie ponoszą w Polsce żadnych obciążeń, oferując swoje usługi jako konkurencję dla innych biznesów, które daniny odprowadzają – na przykład kin czy platform telewizji satelitarnej.

Niektóre zagraniczne firmy uważają przy tym najwyraźniej, że Rzeczpospolita Polska istnieje po to, żeby zabezpieczać ich gospodarcze interesy. Albo zwyczajnie potrafią wycisnąć z niedoskonałości państwa to co dla nich najlepsze. Doskonałym przykładem mogą być tutaj tanie linie lotnicze, które zbudowały sobie model biznesowy oparty o dopłaty od samorządów. Te wydają corocznie miliony na tak zwaną promocję (polegającą najczęściej na powieszeniu na pokładach losowych samolotów bannerków z logiem regionu i pomalowaniu jednego samolotu) w tanich liniach lotniczych, będącą de facto dopłatą do lotów z lokalnych lotnisk. Mówimy tu o milionach złotych rocznie – sama Zielona Góra od roku 2018 dopłaciła liniom lotniczym ponad 40 milionów złotych[3]. Pal sześć, jeśli dopłacamy narodowemu operatorowi (chociaż samo w sobie jest to zjawiskiem patologicznym). Można jeszcze przymknąć oko, jeśli są to kierunki, z których w stanie są przylecieć do Polski turyści i zostawić pieniądze (chociaż Kraków boleśnie przekonał się o takim podejściu zapraszając do imprezowania tysiące Brytyjczyków, a dziś ma z tym ogromny problem – kolejny dowód na negatywne efekty zewnętrzne). Ale jaki jest cel dopłacania zamożniejszej części społeczeństwa do wakacji w Chorwacji, Egipcie czy Albanii? W tym modelu biznesowym przoduje firma brytyjska, jednak węgierska konkurencja stara się nie pozostawać w tyle. Wykorzystywanie słabości państwa (rozumianego jako rząd i samorząd), które wybudowało lotniska bez większego sensu, to już w tej branży chleb powszedni. Tymczasem na Węgrzech nikt się nie bawi w dopłaty do lotów, nawet jeśli przychód z tego byłby potencjalnie dużo większy niż w Polsce (myślę tu o pustym lotnisku nad Balatonem). Trudno – trzeba wziąć odpowiedzialność za podjęte decyzje, czasem pogodzić się z trudnymi konsekwencjami, a nie paść korporacje własnymi błędami.

Człowiek chcący być patriotą gospodarczym w Polsce ma trudne zadanie. Może wybrać w zasadzie pełną gamę zagranicznych sieci marketów czy dyskontów. W pewnym momencie zostaliśmy niemal całkowicie wycięci (lub przejęci) przez zagraniczną konkurencję, która pod płaszczykiem franczyzy udawała polskie rodzinne sklepy albo pod swojskimi nazwami. Dlaczego mówię akurat o sieciach sklepów spożywczych? Bo przez lata nie tylko wymuszały one na polskich producentach sprzedaż żywności pod markami własnymi, pozbawiając je możliwości wzrostu i budowy rozpoznawalnej marki, ale także wykorzystywały swoją przewagę kontraktową, po prostu nie płacąc w terminie. Z drugiej strony pompowanie pewnej sieci sklepów convenience przez fundusz kapitałowy spowodowało wyrastanie ich na każdym rogu, a także dramaty wielu franczyzobiorców, którym wmówiono, że pracują na rachunek własny, a nie wielkiej korporacji. Dziś sklepy te otwarte są w niedzielę, a polskie rodzinne sklepy wycięły niemal w pień. Jeśli popatrzymy na zagraniczne sieci marketów, to okaże się, że są to często okna wystawowe dla produktów pochodzących z danego kraju. Na półkach niemieckich marketów niejednokrotnie znajdziemy wyeksponowane, bądź zwyczajnie jedyne dostępne, produkty zza Odry. Wyzwanie na tym trudnym rynku rzuciło Dino, które jednak jest bez większych szans na ekspansję Zachodnią. Pozostaje mu więc jedynie rozglądać się w kierunku wschodu lub południa, podobnie jak zrobił to Maspex, przejmując aktywa w Rumunii.

Patriotyzm gospodarczy jest podstawą do budowy kapitału przez polskie przedsiębiorstwa, a bez niego nasze średnie firmy nie będą w stanie stawać się dużymi, a duże wojować na światowych rynkach.

Jesteśmy – jako rynek – na tyle chłonnym i dużym, że skalowanie biznesu na lokalnych zasobach w celu dalszej ekspansji zagranicznej jest nie tylko możliwe, ale wręcz pożądane. Wybierając polskie produkty przyczyniamy się do długofalowego rozwoju. Warto tu zachęcić do korzystania z aplikacji Pola, która przyznaje punkty nie tylko za miejsce produkcji (które można sobie dowolnie przerzucać), ale również za pochodzenie kapitału czy kreowanie innowacji, a więc tworzenie wartości dodanej dla polskiej gospodarki.

Wesprzyj nas

Uważasz ten materiał za wartościowy? Podziękuj nam, przelewając symbolicznego piątaka!

Podzielasz naszą misję i chcesz, by powstawały kolejne artykuły, raporty i podcasty? Wesprzyj naszą pracę wybraną przez siebie kwotą!

My swoich szans często po prostu nie wykorzystujemy, nawet jeśli dostajemy je niemal na tacy. Bez cienia wątpliwości staniemy się niedługo europejskim centrum produkcji pomp ciepła – źródła ogrzewania przyszłości według wszystkich dokumentów strategicznych Unii Europejskiej. Wydaje się, że jest w tym przyszłość, a konkurencja (mimo wszystko) ciągle do pokonania. W swoje fabryki zainwestowali u nas Japończycy (pod Łodzią) czy Niemcy (na Dolnym Śląsku). Tymczasem Polscy producenci starają produkować tego typu urządzenia, jednak przez długie lata nie będzie to skala nawet zbliżona do zagranicznych gigantów. Rolą państwa powinno być w tej sytuacji wsparcie innowacji oraz rozwoju produkcji dla krajowych przedsiębiorstw, gdyż rynek jest młody, chłonny i nowa marka miałaby na niego ułatwione wejście. Niestety wydaje się, że drzwi, o ile nie są całkiem zamknięte, to przynajmniej przymknięte. Zbudowaliśmy program „Czyste Powietrze”, który obok walki ze zjawiskiem zanieczyszczenia powietrza oraz ubóstwa energetycznego, jest dla strony podażowej formą subsydiowania producentów materiałów budowlanych (w których jesteśmy potęgą) i urządzeń grzewczych. Po czym polskich producentów, którzy chcieli się skalować i przejść z produkcji kotłów pelletowych na pompy ciepła zostawiliśmy samych sobie[4]. Ministerstwo Rozwoju i Technologii, wbrew swojej nazwie, postanowiło za bardzo nie wesprzeć polskich producentów mocniej w procesie badań i rozwoju czy wdrożeń nowych rozwiązań. Po co, skoro są inwestycje zagraniczne?

Polska to peryferie, bo jej elity myślą w ten sposób

Polska gospodarka jeszcze długo pozostanie peryferyjna, bo mamy peryferyjne państwo i znaczną część jego elit myśli w ten właśnie sposób. Zakłada, że rynek wszystko za nich załatwi, tymczasem prowadzi to do prostego uzależniania się od dużo silniejszego partnera ekonomicznego, którym przez lata był dla nas Berlin. Dziś w ten sposób można nazwać również zwolenników wejścia do strefy Euro w obecnym kształcie i przy obecnych wskaźnikach ekonomicznych, argumentujących to ładnymi banknotami i łatwiejszym rozliczaniem się z kontrahentami. Nie jest już jednak tak, że jesteśmy przyspawani do gospodarki niemieckiej, w której małe problemy generowały dużo większe negatywne skutki w Polsce. Było nawet takie powiedzenie, że kiedy „gospodarka naszych zachodnich sąsiadów ma katar, to nad Wisłą termometr pokazuje śmiertelną gorączkę”. Dziś Niemcy przeżywają ogromny kryzys produkcji przemysłowej, przede wszystkim branży automotive. Bez cienia wątpliwości to też nas dotknie, a nawet już dotyka, jednak w mniejszym stopniu.

Kluczem do wyjścia z roli neokolonii jest silne państwo.

Silne z jednej strony swoimi instytucjami – takimi jak Krajowa Administracja Skarbowa, Państwowa Inspekcja Pracy, służby ochrony środowiska – z drugiej strony silne swoimi obywatelami. Mam tu na myśli z jednej strony  świadomość istnienia narodowego interesu w gospodarce, a z drugiej strony posiadanie odpowiedniego kapitału finansowego i ludzkiego. Ten pierwszy jest istotny, żeby chronić się przed wrogimi przejęciami i agresywną konkurencją z całego świata, która będzie tylko napierać, bez tego drugiego nie da się zbudować nowoczesnej gospodarki opartej na wiedzy i innowacjach. To słabe przez lata państwo – które nie było w stanie przeciwstawiać się transnarodowym korporacjom, egzekwując swój długofalowy interes, skupiając się na bieżącym, krótkofalowym zysku – doprowadziło nas do obecnej sytuacji. Abyśmy całkowicie przestali być skolonizowani gospodarczo musimy mieć silne państwo, które nie jest bierne wobec negatywnych zjawisk ekonomicznych, jednak jest jednocześnie stosunkowo elastyczne (na tyle, na ile państwo narodowe jest w stanie, dlaczego to ważne pokazała pandemia), a także szanuje wolność i przedsiębiorczość jednostek.

Na samych jednoosobowych działalnościach gospodarczych naszej potęgi jednak nie zbudujemy. Nie wygląda też, że jesteśmy czy staniemy się państwem mniej lub bardziej innowacyjnych start-upów jak Izrael. Musimy zrobić wszystko, żeby polskie małe firmy stawały się średnie, średnie duże, a duże stawały się globalnymi korporacjami. Poprawa efektywności, rozwój eksportu (w tym przede wszystkim eksportu technologii), wzrost wydatków na badania i rozwój, a przede wszystkim budowa polskiego kapitału, za którą pójdzie rozwój społeczny, to zadania na najbliższe dekady. Wszyscy – od polityków po konsumentów – mamy w tym procesie swoje zadania.


[1]     https://hej.mielec.pl/pl/11_wiadomosci/46890_kilkanascie-tysiecy-osob-na-protescie-przeciwko-firmie-kronospan-zdjecia-wideo-.html

[2]     https://businessinsider.com.pl/wiadomosci/auchan-zaplacil-w-polsce-cit-na-poziomie-0004-proc-przychodow/7wrs577

[3]     https://www.rynek-lotniczy.pl/wiadomosci/lubuskie-25-mln-zlotych-na-loty-do-tunezji-19796.html

[4]     https://bizblog.spidersweb.pl/pompy-ciepla-pomoc-publiczna-rzad


grafika zawierająca znaki otwartej licencji Creative Commons cc4.0-BY-NC

Ten artykuł publikujemy na otwartej licencji Creative Commons Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne 4.0. Możesz kopiować i rozpowszechniać ten utwór do celów niekomercyjnych pod warunkiem podania jego autora. Prosimy również o podanie pierwotnego źródła – nazwy Centrum Myśli Gospodarczej lub strony cmg.org.pl.


grafika informacyjna o sfinansowaniu utworu ze środków Narodowego Instytutu Wolności - Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego w ramach rządowego Programu Rozwoju Organizacji Obywatelskich na lata 2018-2030