Era nowego niedoboru

13 grudnia 2023, 12:33 |  Analiza  |  Przeczytanie tego tekstu zajmie około 31 min.
Zdjęcie

Tradycyjna definicja ekonomii określa tę dziedzinę jako naukę o sposobie wykorzystania ograniczonych zasobów do zaspokojenia nieograniczonych potrzeb. Rozwój technologiczny na globalnej Północy sprawił, że nieco się ona zdezaktualizowała. Jeśli ekonomia pozostaje przede wszystkim nauką o gospodarce, to nie sposób nie zauważyć, że znacznie częściej jest dzisiaj rozważaniem odwrotnym.


Tekst jest rozszerzoną wersją artykułu opublikowanego na portalu Nowy Ład pod tytułem „Pracochłonność – wróg publiczny w czasach kryzysu demograficznego”.


Firmy zastanawiają się dziś nie tyle jak produkować więcej, ale jak przyciągnąć klientów na towary, których mogą wyprodukować właściwie dowolną ilość po wciąż atrakcyjnych cenach. Świadczy o tym wzrost znaczenia marketingu w poszczególnych przedsiębiorstwach, szczególnie w międzynarodowych koncernach, które poprzez sieć spółek-córek dostarczają ogromną część codziennie używanych przez nas dóbr. W konsekwencji gospodarka staje się bardziej systemem przekonywania do wydawania pieniędzy aniżeli systemem przetwarzania zasobów na dobra i usługi. Podobnie dzieje się na poziomie makro – tak w zainteresowaniach ekonomistów, jak i działaniach polityków. Znacznie częściej obracają się one wokół zagadnienia pobudzania popytu, aniżeli zwiększania możliwości produkcyjnych. Te ostatnie są wręcz przedmiotem dyskusji nad ich ograniczeniem w celu zachowania zdolności do odtwarzania zasobów Ziemi.

Dezaktualizująca się walka z bezrobociem

Kiedy tradycyjne dla ekonomii pojęcia niedoboru i ograniczeń produkcji zmieniają swoje znaczenie, nowy rodzaj niedoboru pojawia się w wielu społeczeństwach, a wśród nich również w Polsce. Już teraz, a nasili się to w kolejnych latach, mierzymy się z niedoborem ludzi jako wytwórców dóbr i usług w naszej gospodarce. Demografia jest w tej mierze bezwzględna i lata staczania się po równi pochyłej w kategorii dzietności, przyniesie skumulowany efekt w postaci niewyobrażalnie niskiego dla poprzednich pokoleń stosunku liczby osób w wieku produkcyjnym do tych w wieku emerytalnym. Współczynnik obciążenia demograficznego, który mierzy stosunek liczby dzieci i osób starszych do liczby osób w wieku 15-64 lata, w 2020 r. wyniósł w Polsce 53,5%, ale w 2050 r. według prognoz GUS[1] będzie to aż 74,5% a dziesięć lat później 82,9%. Musi przełożyć się to na trwałe braki pracowników na rynku.

Wobec tego długookresowego niedoboru pracowników, którego dopiero zwiastun widzimy w dzisiejszym społeczeństwie, zupełnie odwraca się wartość wielu zjawisk, trwających od wielu lat w naszym systemie ekonomicznym. Występuje co najmniej kilka istotnych dla naszego życia elementów tego systemu, które obok innych, często bardziej wprost wyrażanych, celów, były w rzeczywistości próbami odpowiedzi na problem zbyt wielu pracowników wobec możliwości ich zatrudnienia. Pełne zatrudnienie było bowiem w całym poprzednim stuleciu Świętym Graalem, którego poszukiwania zajmowały umysły ekonomistów i myślicieli przeróżnych proweniencji.

PRL próbowała radzić sobie z tym problemem w sposób bodaj najmniej finezyjny, obiecując i jednocześnie nakazując zatrudnienie każdemu dorosłemu obywatelowi, który zakończył już edukację. Tragiczne skutki tego rozwiązania objawiły się poprzez dwa zjawiska zupełnie degenerujące polską gospodarkę. Z jednej strony słynne „czy się stoi, czy się leży, 2 tysiące się należy” pokazywało wpływ gwarantowanego zatrudnienia na motywację do rzetelnej pracy u osób na nisko opłacanych stanowiskach – nie tylko tych zatrudnionych pod przymusem, ale też tych, którzy zarabiali niewiele więcej za nieporównywalnie większy wysiłek wkładany w wykonywane zajęcie. Z drugiej, było to jednym ze źródeł dysfunkcji systemu, w którym produkcja dóbr była jedynie luźno związana z rachunkiem ekonomicznym, wskazującym, w normalnych warunkach, efektywność produkcji i jej adekwatność do społecznych potrzeb. Nie sposób zaś określić efektywności produkcji, gdy część załogi zatrudniona jest wyłącznie ze względu na obowiązek pracy, a nie na potrzebę wykonania przypisanych im zadań.

Koniec PRL nie oznaczał całkowitego odejścia od idei pełnego zatrudnienia w polskiej polityce gospodarczej. Wręcz przeciwnie, po terapii szokowej zastosowanej przez pierwsze rządy III RP pod szyldem „planu Balcerowicza”, miliony osób w szybkim tempie stały się bezrobotnymi[2]. W tej grupie ponad 34% stanowiły osoby przed 25 rokiem życia[3], co zdaje się miało duży wpływ na metody walki z bezrobociem, przyjęte później przez rządzących. Tak zła sytuacja na rynku pracy była związana nie tylko z likwidacją stanowisk sztucznie utrzymywanych w ramach peerelowskiej polityki „zero bezrobocia”, ale również z nagłym spadkiem produkcji przemysłowej w Polsce (między 1989 a 1991 r. aż o 32,2%[4]).

Wagę tego doświadczenia potwierdza zapis o dążeniu do pełnego zatrudnienia zamieszczony w ustawie zasadniczej z 1997 r. Konstytucja RP w Art. 65 par. 5 stanowi, że: „Władze publiczne prowadzą politykę zmierzającą do pełnego, produktywnego zatrudnienia poprzez realizowanie programów zwalczania bezrobocia, w tym organizowanie i wspieranie poradnictwa i szkolenia zawodowego oraz robót publicznych i prac interwencyjnych.”. Dookreślenie, że chodzi o zatrudnienie „produktywne” jest czytelną odpowiedzią na patologie poprzedniego systemu. Dziś, wobec opisanego wyżej demograficznego trendu, problemy te wydają się być już nieaktualne i nie powinny określać naszego stosunku do tworzenia i utrzymywania miejsc pracy.

Nie twierdzę, że nie będzie w przyszłości okresów recesji i przejściowo większych zwolnień w firmach, ani że nie występują dziś miejsca w Polsce, które wciąż na braki miejsc pracy narzekają, ale długookresowo będziemy raczej ubolewać nad niedoborem pracowników w pewnych szczególnie istotnych dla naszego poziomu życia sektorach aniżeli zmagali się z wysokim bezrobociem.

Warto zatrzymać się chwilę nad tym stwierdzeniem, by zauważyć, że jest to właściwie sytuacja wcale niezła, a na pewno lepsza niż jej odwrotność. Po dziesięcioleciach walki o pełne zatrudnienie, jesteśmy dziś w miejscu, w którym na alarm biją przedsiębiorcy, że brakuje rąk do pracy. Z tych dwóch kondycji rynku pracy, a więc wysokiego bezrobocia albo dużej liczby wakatów, niewątpliwie ta druga świadczy dobrze o stanie gospodarki i powoduje wzrost poziomu życia szerokich mas ludności. Mimo to, nie próbuję unieważnić tutaj niedoboru pracowników jako głównego długookresowego wyzwania dla naszej gospodarki. To, że lepiej mieć pełne szpalty ogłoszeń o pracę niż długie kolejki do urzędu pracy, nie oznacza, że jako konsumenci nie odczujemy negatywnie tego niedoboru pracowników oraz że tych niedoborów nie powinno się próbować łagodzić i dążyć do poziomu bliskiego równowadze, choć odchylonego w kierunku deficytu a nie nadmiaru rąk do pracy.

Ślepa uliczka imigracji

Rozpoznanie niedoboru pracowników jako podstawowego wyzwania najbliższych dekad musi mieć swoje konsekwencje dla polityki gospodarczej. W pierwszej kolejności nasuwa się odpowiedź, by lukę demograficzną próbować zasypać. Oczywiście, zrobienie tego za pomocą zwiększenia dzietności jest strategią o bardzo odległym i niepewnym rezultacie[5]. Wobec tego rodzi się pokusa, by dać najprostszą receptę zwiększenia liczby osób poprzez ściąganie imigrantów. Nie chcąc wchodzić w dygresję, zaznaczę w tym miejscu jedynie, że rozwiązanie takie odrzucam ze względu na wysokie koszty społeczne, jakie musiałyby wiązać się z napływem wielomilionowej grupy cudzoziemców, oraz utratę narodowego charakteru państwa, który uznaję za istotną jego wartość.

Musimy bowiem być świadomi, że polityka przyjęcia jednej fali imigrantów, mających wypełnić lukę po „brakujących” Polakach, nie spełni swojego celu. Problem demograficzny będzie pogłębiał się przez kilka dekad, a stosowanie wciąż imigracji jako panaceum na to zjawisko oznaczałoby diametralną zmianę w strukturze narodowościowej Polski.

Dość powiedzieć, że, aby zachować dzisiejszą proporcję emerytów do pracujących musielibyśmy w 2060 r. mieć ok. 14 mln cudzoziemców, stanowiących 31% całkowitej populacji Polski[6]. I to nie wliczając cudzoziemskich dzieci oraz przy założeniu, że w międzyczasie nie zyskaliśmy cudzoziemców-emerytów.

 

Dawne strachy

Jeśli uznamy niedobór ludzi do pracy za rzeczywistość, z którą przyjdzie nam żyć w najbliższych dziesięcioleciach, musimy zmienić sposób myślenia o pracy i stanowiskach pracy. Pewnym obciążeniem może być tu zrozumiałe podejście ludzi, mający w pamięci lata dziewięćdziesiąte i dwutysięczne. Tak jak głęboko zakorzeniony w międzypokoleniowej pamięci strach przed głodem okazuje się być złym doradcą w czasach obfitości i niezdrowego jedzenia, tak też pamięć o masowym bezrobociu może być złym doradcą w epoce niedoboru rąk i głów do pracy. Pamięć poprzednich pokoleń nakazuje, nie tylko w Polsce, widzieć w każdym miejscu pracy błogosławieństwo. Oznacza to jednak, bardziej na poziomie podświadomym niż deklarowanego stanowiska, podejście według którego im bardziej pracochłonne zajęcia wykonują firmy w Polsce, tym lepiej. Tymczasem, samo wystawienie oferty pracy nie jest już dzisiaj, z wyjątkiem może niektórych powiatów, powodem do świętowania. Ważniejsze od niego jest to, czy praca wykonywana w Polsce wymaga coraz lepszych kompetencji, a tym samym jest coraz lepiej płatna, a także to, czy zasobu pracy nie brakuje w tych obszarach, które najbardziej wydatnie wpływają na nasz jednostkowy i społeczny dobrostan.

Za jeden z podstawowych celów gospodarczych Polska powinna przyjąć więc „oszczędność” pracy ludzkiej, której zasób z każdą dekadą będzie się kurczył.

Oszczędność oznacza w tym przypadku zaangażowanie minimalnej koniecznej liczby ludzi do wykonywania zadań, które dziś możemy rozpoznać jako niepotrzebnie zbyt pracochłonne. Będzie nią również przenoszenie zadań z pracowników na maszyny i komputery, tak aby ludzie mogli zająć się tymi zadaniami, w których maszyna nie jest w stanie człowieka zastąpić. Są to głównie zajęcia związane z obsługą i opieką nad innymi ludźmi, a tych zajęć będzie w przyszłości tylko przybywać[7] ze względu na starzenie się społeczeństwa.

Historia rozwoju gospodarczego to w rzeczywistości głównie historia oszczędzania pracy ludzkiej dzięki wykorzystaniu zwierząt, żywiołów, maszyn czy lepszej organizacji pracy. Dlatego sam kierunek działań w obliczu kryzysu demograficznego nie jest żadnym wielkim odkryciem. Rozwiązań w tym zakresie dostarcza nam zarówno technika jak i wiedza z zakresu zarządzania organizacjami i pracą.

Trudniejszym zadaniem będzie zmiana nastawienia wobec konsekwencji takich zmian. Tak jak luddyści protestowali przeciwko maszynom tkackim, które zabierały im pracę, tak dzisiaj nie tylko sami zainteresowani protestują przeciwko zmianom, dzięki którym zamiast kilku osób na danym stanowisku wystarczy jedna. Oddajmy sprawiedliwość naszym przodkom – nie powinniśmy patrzeć z wyższością na tych, którzy walczyli o byt robotników w XIX wieku ani w okresach wysokiego bezrobocia wieku XX. Maszyny zwalniały od pewnych zajęć robotników, ale powstanie nowego miejsca pracy dla tych osób nie było wcale pewne. Gdy bezrobotni skazani byli na głód i żebractwo, zagadnienia takie jak optymalizacja produkcji posiadały inny, moralny wymiar.

Dziś możemy z większym optymizmem patrzeć na proces zastępowania pracy ludzkiej pracą maszynową. Nie tylko widmo bezrobocia jest dziś znacznie bardziej oddalone od pracownika, który traci dotychczasową pracę, ale także nowoczesne państwo zapewnia pewne osłony socjalne, które czynią okres poszukiwania nowego zajęcia bardziej znośnym, a także oferuje pomoc w nabyciu nowych umiejętności czy otwarciu własnej firmy. Pomimo tego, wciąż pozostają grupy ludzi, którzy szczególnej ochrony pracy potrzebują, przede wszystkim osoby zbliżające się do wieku emerytalnego, których przebranżowienie jest mało prawdopodobne.

Trudno z resztą spodziewać się, aby automatyzacja pracy nastąpiła z dnia na dzień i zastąpiła wszystkich pracowników danego typu w firmie czy urzędzie. Raczej można posiłkować się tu przykładem kas samoobsługowych w sklepie, przy których z początku musi pracować pewna liczba pracowników, pomagających klientom. Z czasem liczba ta spada do jednej osoby na kilka/kilkanaście kas, ale sklepy w pełni samoobsługowe są dalej tylko swego rodzaju ciekawostką, i jak sądzę nigdy nie będą dominować w naszym handlowym krajobrazie, a to ze względu na zróżnicowane potrzeby klientów, z których wielu potrzebuje kogoś, kto w imieniu sklepu co najmniej poinstruuje ich jak dokonać zakupu. Ta stopniowość wdrażania nowych rozwiązań, nie tylko kas samoobsługowych, daje powody sądzić, że zapotrzebowanie na pracę również będzie maleć stopniowo, a tym samym trwać będzie okres przejściowy, w którym osoby „za stare by zmieniać zawód” dopracują do emerytury. Co do zasady jednak, całkowity sprzeciw wobec rozwiązań automatyzacyjnych, które miałyby zabierać pracę ludziom jest raczej przejawem niezrozumienia czasów, w których żyjemy i w których żyć już będziemy.

Zwiększenie podaży pracy

W epoce niedoboru pracowników tracą sens również zjawiska i zasady, które miały pomagać w walce z bezrobociem poprzez utrzymywanie określonych grup ludzi poza rynkiem pracy. Za takie możemy uznać, np. prawo do wcześniejszej emerytury, które w czasach wysokiego bezrobocia wśród młodych ludzi miały „wysyłać” starszą kadrę na emeryturę, by zwolniła ona miejsce młodszym pracownikom. Państwo, zapewne słusznie, wychodziło z założenia, że lepiej wypłacać emerytury tym, którzy przepracowali już kilkadziesiąt lat, niż wypłacać zasiłki młodym, którzy na starcie dorosłości wpadaliby w niezawinione bezrobocie. Przejście do epoki niedoboru rąk do pracy podaje w wątpliwość nie tylko specjalne zasady, na których poszczególne grupy zawodowe przechodzą na wcześniejszą emeryturę, ale także utrzymywanie w Polsce relatywnie niskiego, na tle podobnych państw, i nierównego pomiędzy płciami wieku emerytalnego.

Należy raczej przygotowywać grunt społeczny pod zwiększenie wieku emerytalnego, przy jednoczesnym poszukiwaniu rozwiązań, które uelastyczniłyby pracę w ostatnich latach aktywności zawodowej, np. skracając jej wymiar bez szkody dla portfela pracownika.

Drugim zjawiskiem, które zmniejszyło liczbę chętnych do pracy, a tym samym bezrobocie (to bowiem dotyczy tylko osób chętnych do pracy, które nie mogą jej znaleźć) był aż czterokrotny wzrost współczynnika skolaryzacji od początków III RP. Masowe odbieranie wyższej edukacji, które dziś dotyczy już 54,5% Polaków[8] – a właściwie w większym stopniu Polek – odsuwa w czasie moment wejścia na rynek pracy, a tym samym zmniejsza ogólną liczbę osób aktywnych zawodowo w gospodarce. Niepopularnym jest dziś mówić o zbyt dużej skolaryzacji – edukacja w ogóle, w tym i wyższe wykształcenie, traktowane są jako jeden z podstawowych czynników rozwoju gospodarczego. Czy jednak każde studia przekładają się na przyszły większy wkład absolwentów w gospodarkę? Na poziomie jednostkowym doskonale wiemy, że nie, znając przykłady osób, których czas studiów nie przygotował do żadnej pracy, którą mieliby możliwość podjąć. To jednak zbyt mało, by przełożyć to na skalę makro, tzn. aby stwierdzić, że wykształcenie kilku tysięcy osób na danym kierunku nie spowoduje, że większość z nich wykorzysta wiedzę i umiejętności zdobyte na studiach w późniejszej pracy.

Na szczęście posiadamy dobre narzędzie do analizy relacji między kierunkami studiów (i to na poziomie poszczególnych uczelni) a rynkiem pracy. Istnieje system „Ekonomiczne Losy Absolwentów”[9], który prezentuje dane nt. zatrudnienia i zarobków absolwentów w pierwszym roku po zakończeniu studiów. Z ich analizy można wywnioskować, w jakich dziedzinach kształcenie nie znajduje odzwierciedlenia w zapotrzebowaniu na pracowników. Nie twierdzę, że jedynym zadaniem uczelni jest przygotowywanie do pracy zawodowej wycenianej rynkowo, ale analiza taka powinna być pomocna do określenia kierunków, w których kształci się dziś zbyt wielu studentów. Większą korzyścią dla tych osób i dla gospodarki jako całości byłoby zapewne skrócenie ich okresu kształcenia i odpowiednie jego ukierunkowanie, np. do studiów pierwszego stopnia na wyższych szkołach zawodowych albo w edukacji technicznej lub zawodowej już na poziomie szkoły średniej. Studia nie są bowiem prawem człowieka w takim znaczeniu, że każdy powinien mieć możliwość darmowego studiowania dowolnie wymarzonego przez siebie kierunku.

Państwo poprzez finansowane przez siebie szkolnictwo wyższe powinno przygotowywać kadry zgodnie z potrzebami wspólnoty narodowej. I tak samo, zapewniając kształcenie na szczególnie atrakcyjnych kierunkach z ograniczoną liczbą miejsc, może zobowiązywać studentów do odpowiedniego wkładu w dobrobyt społeczeństwa po zakończeniu studiów.

Analiza ekonomicznych losów absolwentów, szczególnie w zakresie bezrobocia i czasu poszukiwania pracy, powinna dać wiedzę na temat faktycznego zapotrzebowania na reprezentantów danego zawodu w gospodarce, w tym w sektorze publicznym, odpowiedzialnym za dostarczanie niezbędnych społecznie usług. Ta wiedza powinna posłużyć do racjonalizacji liczby miejsc na danych kierunkach studiów, by zmniejszyć je tam, gdzie służą one głównie odwleczeniu momentu wejścia na rynek pracy, bez większych korzyści dla samych absolwentów i gospodarki (społeczeństwa) jako całości. Wątkiem pobocznym dla tego artykułu, ale nie mniej istotnym, jest zwiększenie liczby osób kształcących się na newralgicznych kierunkach oraz zwiększenie atrakcyjności pracy w odpowiadających im zawodach już od pierwszych lat pracy – naturalnie pierwsze skojarzenia idą tu w kierunku zawodów medycznych czy nauczyciela.

Oszczędność pracy a jej skrócenie.

Nie powinno nikogo dziwić stwierdzenie, że gros zajęć wykonywanych dziś w gospodarce możemy zaliczyć do tzw. „prac-ściem”, które nie pochłaniają produktywnie nawet połowy czasu, spędzanego w nich przez pracowników (w lepszym wypadku) albo w ogóle trudno znaleźć dla nich jakiekolwiek ekonomiczne uzasadnienie[10]. Praca taka stanowi nie tylko źródło frustracji dla samego pracownika, ale z perspektywy, która tu nas interesuje, jest strasznym marnotrawstwem tego coraz bardziej brakującego zasobu, jakim jest zdolny do pracy człowiek.

Obok prac zupełnie bez sensu albo angażujących pracowników w wyrabianie, za przeproszeniem, „dupo-godzin”, mamy do czynienia również z mnóstwem zajęć, które w trzeciej dekadzie XXI w. bez problemu mogłyby wykonywać komputery i maszyny. Są to przede wszystkim prace związane z przetwarzaniem i tak ustandaryzowanych danych, z których obróbką i analizą komputer radzi sobie nawet lepiej niż człowiek. W świetle tematu tego artykułu, musimy spojrzeć na prace-ściemy i ewentualne konsekwencje ich zanikania również jako na wyzwanie rzucone poprawianiu poziomu życia poprzez skrócenie czasu pracy.

Konstatacją z książki Graebera jest zazwyczaj postulat skrócenia czasu pracy poniżej obecnych poziomów ustawowych – w Polsce 40 godzin w tygodniu. Czy rozwijana w tym artykule argumentacja za oszczędzaniem pracy nie stoi w sprzeczności ze skróceniem dnia roboczego? Myślę, że nie, a to dlatego, iż duża część zajęć jest wciąż potrzebna, ale nie zajmuje już 8 godzin dziennie i nie sposób jej zorganizować w ten sposób, by zamiast 3 osób po 5 godzin dziennie wykonywały ją 2 osoby po 8 godzin. Mogą to być stanowiska, które utrzymywane są po to, by pracownik był w gotowości w razie potrzeby i wtedy wykonał pracę wartą pełnej jego pensji. Mogą to być też prace, które są ulokowane w dłuższym łańcuchu zadań i wymagają wkładów innych osób, a niekiedy firm, by zostały doprowadzone do końca, przy jednoczesnej potrzebie szybkiego wykonania każdego z etapów. Sztywny 8-godzinny czas pracy jest wówczas często fikcją, utrzymywaną przez konsens społeczny – skoro bowiem prawo pracy zezwala na trzymanie pracownika w biurze przez 8 godzin, to czemuż by tego nie robić? Wobec tych realiów, uważam, że oszczędność pracy da się pogodzić, a nawet, że powinno być to jednym z jej celów, z dążeniem w przyszłości do skrócenia jej standardowego wymiaru poniżej 40 godzin tygodniowo.

Państwo oszczędzające pracę

Dużym obszarem działań, w którym państwo mogłoby przyspieszyć proces „oszczędzania pracy” jest wsparcie automatyzacji. Zwykle rozumiemy przez to wprowadzanie maszyn w procesy produkcyjne – dziś powstają całe fabryki, które wymagają tylko kilkuosobowego personelu do kontroli pracy robotów przemysłowych – i trend ten jest już faktycznie wspierany poprzez tzw. ulgę na robotyzację[11]. Ale tak samo automatyzacja przez nowoczesne technologie cyber-fizyczne wchodzi w rolnictwo precyzyjne czy usługi, jak wspomniane kasy samoobsługowe w handlu (niedawno zaczęły próbować same rozpoznawać produkty). Również odległy horyzont wyczerpania możliwości automatyzacji przez cyfryzację mają wszelkie zajęcia związane z przetwarzaniem w miarę jednorodnych informacji. Szczególnie podatne na to są prace biurowe, tak w sektorze prywatnym, jak i publicznym.

Najmniej kontrowersyjnym postulatem, który można wręcz zaliczyć do współczesnych politycznych komunałów, będzie optymalizacja aparatu państwowego. Błędem jest jednak myślenie wielu, że problem leży w istnieniu zbyt wielu instytucji publicznych albo w tym, że urzędnicy siedzą i piją kawę całymi tygodniami. W rzeczywistości zapewne ich pseudo-wydajność (za taką uznaję liczenie godzin spędzanych na „robieniu” w ogólnym czasie pracy) nie jest wcale niższa niż na posadach biurowych w sektorze prywatnym.

Problem stanowi organizacja pracy oraz liczba procesów i procedur, z których z łatwością można by zrezygnować bez szkody dla efektywności działań urzędów. Są to przede wszystkim procedury wewnętrzne, mające odsunąć odpowiedzialność za efekt od decydenta („zrobiłem zgodnie z procedurą”). Nadmierne procesy są z kolei związane z raportowaniem efektów pracy, które staje się główną pracą w ogóle. Raportowanie stanowi cel i sens pozorowanych faktycznych działań. Nad tym wszystkim wisi zaś nadmiarowe zatrudnienie, które niczym dawniej (a w pewnej mierze – wciąż) rolnictwo czy przymusowe zatrudnienie, służyło za miejsce utrzymywania ukrytego bezrobocia.

Zarządzający instytucjami publicznymi czy ich częściami, podobnie jak dyrektorzy w wielkich prywatnych biurokracjach, nie mają zaś motywacji do korygowania liczby personelu do racjonalnych rozmiarów.

Dopiero jednoznaczna i egzekwowana niżej decyzja polityczna, by odchudzić organy publiczne, może odmienić stan tego zjawiska. Odchudzenie takie powinno, po pierwsze, skutkować zwiększeniem wynagrodzenia pozostałych pracowników, które pozwoli rekrutować bardziej wykwalifikowanych ludzi.

Po drugie zaś, absolutnie nie powinno oznaczać równego cięcia we wszystkich instytucjach. Istnieją organy, w który zatrudnienie, a tym bardziej fundusz płac, pozostają za małe do realnych potrzeb, np. organy inspekcji pracy czy statystyki publicznej. Jak starałem się to przedstawić, optymalizacja ma oznaczać wykorzystanie siły roboczej do faktycznie potrzebnej pracy i w efektywny sposób, a nie cięcie dla samego cięcia i realizacji populistycznego hasła „taniego państwa”.

Drugim obszarem działań bezpośrednio kontrolowanym przez państwo są obciążenia regulacyjne, nakładane na podmioty gospodarcze. Wbrew obiegowej opinii podatki w Polsce wcale nie należą do szczególnie wysokich w porównaniu z podobnie rozwiniętymi państwami, za to wysokie są prywatne koszty ich odprowadzenia, przez które rozumiem roboczogodziny spędzone na księgowości podatkowej. W 2018 r. czas poświęcony na opłacenie podatków przez firmę w Polsce wyniósł średnio 334 godzin, co jest wartością ponad dwukrotnie wyższą niż średnia dla UE (+EFTA) czy średnia dla OECD (obie po 161 godzin)[12]. Pokazuje to jak wiele roboczogodzin moglibyśmy oszczędzić w całej gospodarce, gdyby podjąć trud uproszczenia podatków oraz sposobu ich odprowadzania. Działanie takie byłoby z korzyścią dla przedsiębiorców i bez szkody dla budżetu państwa.

Trzecia rzecz, którą państwo może robić, i faktycznie w całkiem niezłym tempie robi, jest cyfryzacja usług publicznych. Widzimy jej sukcesy, np. przy corocznym rozliczaniu podatku PIT. W kontekście oszczędzania pracy ma ona swoje pozytywne skutki po obu stronach łącza internetowego, ponieważ najczęściej oszczędza ona zarówno pracę urzędników, jak i petentów. Musimy o tym pamiętać, gdy wydatki na rozwiązania cyfrowe wydają się bardzo wysokie – korzyść występuje nie tylko w budżecie podmiotu, który wydatek ponosi, ale też po drugiej stronie, która oszczędza swój czas, a w przypadku przedsiębiorstw tym samym pieniądze.

Podsumowanie

Powyżej starałem się zwrócić uwagę na diametralną mentalną zmianę, jaką powinniśmy przejść wobec zmieniającej się demografii naszego kraju. Porzucając stary lęk przed bezrobociem powinniśmy martwić się raczej niedoborem rąk do pracy. Jeśli chcemy zachować i poprawiać nasz poziom życia, a przy tym nie zmienić znacząco struktury narodowościowej Polski, musimy z entuzjazmem patrzeć na zjawiska, które kiedyś mogliśmy odbierać jako zagrażające utrzymaniu pracy przez pracowników. Automatyzacja pracy – choćby tak trywialna jak wprowadzanie kas samoobsługowe – staje się w pewnym sensie polem walki o narodowy charakter naszego państwa, ponieważ każde wolne miejsce pracy zostanie wykorzystane przez lobby pracodawców do ogłaszania „konieczności sprowadzania imigrantów”. Dla naszego dobrostanu kluczowe będzie również zwiększenie atrakcyjności miejsc pracy w zawodach takich jak ochrona zdrowia, które, będąc w dużej mierze w gestii państwa, naturalnie stają się kwestią polityczną i zapewne na polu polityki będą się rozstrzygać. Być może konieczne będzie również sztuczne zmniejszanie atrakcyjności pracy lub podaży wykwalifikowanych pracowników do zajęć, które przynoszą wysoki zysk prywatny, ale nie służą gospodarce i narodowi[13]. W końcu, nie uciekniemy od zagadnienia podziału dochodu w automatyzującej się gospodarce, ale to temat na inny, obszerny artykuł.


[1] GUS, Prognoza ludności na lata 2023-2060.

[2] Dwa miliony bezrobotnych było zarejestrowanych w ostatnim kwartale 1991 r., a do trzech milionów liczba ta zbliżyła się na mniej niż 50 tys. na początku 1994 r. Źródło: GUS, Bank Danych Makroekonomicznych.

[3] Oleński, J., Sawiński, R., Mały rocznik statystyczny 1993, GUS, Warszawa, 1993, str.175.

[4] Dane GUS, Bank Danych Makroekonomicznych.

[5] Mimo to, nie uważam, by było to zadanie skazane z góry na porażkę. Więcej na ten temat, wraz ze wskazaniem rekomendacji politycznych, piszemy w raporcie CMG i Nowego Ładu „Jak zatrzymać wymieranie Polski? Równowaga Polski bez masowej imigracji”.

[6] Wyliczenia własne na podstawie: GUS, Prognoza ludności na lata 2023-2060.

[7] Pod warunkiem zapewnienia odpowiedniej dystrybucji dochodów lub świadczenia usług. Możemy bowiem bez trudu wyobrazić sobie przyszłość, w której postęp technologiczny oznacza coraz większą kumulację bogactwa w rękach nielicznej grupy najbogatszych. Tym samym popyt na usługi świadczone bezpośrednio człowiekowi będzie ograniczony, gdyż nawet najbogatszy człowiek nie jest w stanie skonsumować ich tyle co stu średnio zamożnych.

[8] https://radon.nauka.gov.pl/raporty/studenci_2022

Co ciekawe, liczba studentów wynosi ok. 1,2 mln osób i systematycznie spada – aż o 600 tys. od 2010 r. Ponieważ jednak spada wolniej niż liczba ludności w wieku studenckim, to odsetek studentów rośnie. Kobiety stanowią 58,2% studentów. Zob. GUS, Szkolnictwo wyższe w roku akademickim 2021/2022 (wyniki wstępne) oraz GUS, Szkolnictwo wyższe w roku akademickim 2022/2023 (wyniki wstępne).

[9] https://ela.nauka.gov.pl

[10] Zob. Graeber, D., Praca bez sensu. Teoria., Krytyka Polityczna, 2019. Wśród uzasadnień pozaekononomicznych dla wielu stanowisk pracy autor znajduje przede wszystkim rolę podwładnych jako symboli prestiżu dla rozbudowanej warstwy dyrektorów. Warto zauważyć, że zjawisko prac-ściem dotyczy w równym stopniu sektora prywatnego jak publicznego.

[11] https://www.podatki.gov.pl/pit/ulgi-odliczenia-i-zwolnienia/ulga-na-robotyzacje/

[12] https://www.pwc.com/gx/en/services/tax/publications/paying-taxes-2020/explorer-tool.html

[13] W warunkach amerykańskich za przykład takiego sektora J. Stiglitz uznaje finansjerę, ubolewając nad dużą liczbą najbardziej zdolnych jednostek, które wybierając najlepiej płatne zajęcie, uczestniczą w grze o sumie zerowej, jaką jest obrót papierami wartościowymi. Zob. Stiglitz, J., Cena nierówności. W jaki sposób dzisiejsze podziały społeczne zagrażają naszej przyszłości., Krytyka Polityczna, 2015.

Wesprzyj nas

Uważasz ten materiał za wartościowy? Chcesz by powstawały kolejne artykuły, raporty i podcasty? Wesprzyj naszą pracę dowolną kwotą!