Zdjęcie: Freepik.com
O tym, że Europa ma poważny problem z zachowaniem istniejących oraz budowaniem nowych przewag konkurencyjnych względem USA oraz Azji mówiło wielu. Opinie te nie były jedynie poglądami, miały bowiem oparcie w danych makroekonomicznych. Zwolennicy unijnej strategii gospodarczej, realizowanej za pomocą programów takich jak Zielony Ład przez lata woleli jednak ich nie dostrzegać.
Podkreślali – całkiem zresztą rozsądne – fundamentalne założenia, takie jak troska o klimat. W końcu kto nie chciałby oddychać czystszym powietrzem? Debata o konkurencyjności również nie odnosiła efektu. Sama konkurencyjność to przykład świetnie przemyślanego słowotwórstwa. Koncepcja jest intuicyjnie zrozumiała, bowiem – chcąc, nie chcąc – wszyscy jakoś konkurujemy, czyli rywalizujemy ze sobą. Sprzedawcy starają się pozyskać klientów, pracownicy etatowi budują swoją pozycję w zespole. Rywalizacja jest obecna zresztą nie tylko w życiu zawodowym, ale także prywatnym, na przykład na rynku matrymonialnym. Jak zatem konkurencyjność rozumieją ekonomiści?
Czym jest konkurencyjność i jak ją mierzyć?
Ścierają się dwie koncepcje. Pierwsza bazuje na pracy Michaela Portera i zespołu z Harvardu, która wychodzi od produktywności. Wczesne wersje koncepcji Portera zawierały jednak pewne błędy, na które zwracał choćby uwagę Paul Krugman, nazywając konkurencyjność niebezpieczną obsesją. Z czasem Porter się zreflektował i wprowadził poprawki, zachowując jednak rdzeń pierwotnego pomysłu, czyli produktywność. Pozwala to na mierzenie konkurencyjności, przynajmniej w jej istotnej części za pomocą liczb, wskaźników makroekonomicznych, chociażby takich jak PKB per capita. W częściowej, ale istotnej, opozycji do Portera stoi Kurt Aiginger, który, wraz ze współpracownikami, łączy konkurencyjność z jakością życia. Takie podejście eliminuje patologie związane z bazowaniem wyłącznie na produktywności. Przykładowo, gdybyśmy nakazali osobom w podeszłym wieku pracować w fabrykach przez szesnaście godzin na dobę, wytworzyłyby one jakąś wartość dodaną, czyli były produktywne. Nie ulega jednak wątpliwości, że takie potraktowanie seniorów bardzo negatywnie wpłynęłoby na ich zdrowie, zmniejszając jakość ich życia. Porter, poprawiając swoją koncepcję, uwzględnił również czynniki związane z dobrostanem, jednakże Aiginger bazuje wyłącznie na nich. W czym zatem tkwi problem związany z tą drugą koncepcją?
Jakość życia ciężko jest obiektywnie zdefiniować. To, co składa się na dobre życie jest różne dla każdego z nas i zależy tak naprawdę od wartości, które każdy z nas ma własne. Wpływ na nie ma całe nasze życie, począwszy od wychowania, jakie odebraliśmy jako dzieci. Powoduje to, że każda próba stworzenia zestawu składowych „życia wysokiej jakości” jest pewnego rodzaju kompromisem, między różnymi grupami społecznymi, a szerzej, wszystkimi członkami danego społeczeństwa. Oznacza to również, że konkurencyjność rozumianą w ten sposób ciężko jest w jakikolwiek sposób mierzyć. Podam przykłady.
Pisząc pracę magisterską postanowiłem wykorzystać do analizy konkurencyjności rzadko stosowane w polskiej analityce statystyki przestrzenne. Niektóre z nich, takie jak np. statystyka Morana I pozwala na badanie, czy dana cecha grupuje się przestrzennie. Weźmy na przykład temperaturę. Jeżeli gdzieś jest bardzo gorąco, wówczas tuż obok również będzie ciepło. Podobnie można zbadać mierniki konkurencyjności. Wychodziłem z prostej hipotezy, że kraj bardzo konkurencyjny będzie oddziaływał pozytywnie na państwa, z którymi graniczy, z uwagi chociażby na wymianę handlową, która jest najintensywniejsza między sąsiadami. Do porównania wybrałem kilka wskaźników makroekonomicznych, takich jak PKB per capita, reprezentujących porterowską definicję konkurencyjności oraz kilka wówczas popularnych wskaźników (o nich dalej), m in Global Competitiveness Index (GCI), Doing Business (DB) czy Legatum Prosperity Index. Co się okazało?
Gdy badałem wskaźniki makroekonomiczne, państwa grupowały się przestrzennie. Kraje z wysokim PKB per capita, na przykład Szwajcaria, sąsiadują z innymi zamożnymi państwami. W przypadku indeksów, grupowanie to było znacznie słabsze albo wręcz nieistniejące, czyli kraj z bardzo wysokim wynikiem w danym mierniku nie musiał wcale sąsiadować z czołówką. Nie oznacza to oczywiście, że syntetyczne indeksy nie nadawały się do mierzenia konkurencyjności, uważam jednak, że wynik ten powinien dać każdemu zainteresowanemu tematyką ekonomiście przynajmniej trochę do myślenia. Wskaźniki syntetyczne zresztą ostatnimi laty przeżywają ogromny kryzys. Najpierw przestano wydawać GCI, z uwagi na wykrytą manipulację wynikami tzw. „Executive opinion survey”, który w wielu wskaźnikach służył do przydzielania punktów w trudno mierzalnych obszarach. Wśród luminarzy świata biznesu w każdym kraju przeprowadzano ankietę, w której pytano ich o różne kwestie. Manipulacja polegała na tym, że w niektórych krajach ankietowani (lista potencjalnych respondentów nie jest długa, a ludzie świata biznesu czy ekonomii znają się nawzajem) zmówili się ze sobą i celowo zawyżali niektóre parametry. Potem kryzys przeżył Doing Business, który również przestano wydawać.
Drugi przykład będzie z życia. Gdy pracowałem w Polskim Instytucie Ekonomicznym, poproszono mnie o stworzenie syntetycznego wskaźnika, który uwzględniałby kwestie pomijane w znanym i poczciwym PKB. Stanąłem przed wieloma wyborami. Pierwszy dotyczył liczby wskaźników. Wówczas jeszcze popularne GCI czy DB były ogromnymi tworami, liczącymi nawet i ponad sto różnych parametrów. Z drugiej strony miałem Human Development Index, który ma jedynie trzy składowe. Zdecydowałem się na podejście „mniej znaczy więcej” i nie planowałem przekraczać dziesięciu wskaźników.
Dalej, składowe indeksu trzeba było wybrać i wybór uzasadnić. Tutaj zaczęły się prawdziwe schody. Chciałem, by każdy z nich był mierzalny liczbowo. Z oczywistych powodów przeprowadzenie ankiet na reprezentatywnych próbach w każdym kraju nie wchodziło w grę. Musiałem skorzystać z istniejących baz danych (serdeczne podziękowania dla Banku Światowego za ogromną pracę wykonaną nad zbieraniem tychże). Zawęziło to nieco wybór, ale jedynie w pewnym stopniu. Ostatecznie, po licznych dyskusjach z całym Zespołem Makroekonomii, zdecydowałem się na trzy filary: obecny dobrobyt, kreację przyszłego dobrobytu oraz czynniki pozapłacowe. Obecny dobrobyt mierzony był za pomocą konsumpcji per capita oraz odwróconego współczynnika Giniego. Kreację przyszłego dobrobytu reprezentowały wydatki na B+R per capita, wydatki na doktoranta per capita oraz liczba nadanych znaków handlowych. Do czynników pozapłacowych należały oczekiwana długość życia, odwrócona liczba zabójstw oraz jakość powietrza. Czy wybór ten był uzasadniony? Tak. Argumentację można przeczytać w publikacji PIE z 2019 r. Czy wskaźniki można było wybrać inaczej? Również tak. Przykładowo, ktoś może stwierdzić, że od zabójstw lepszym wskaźnikiem jest liczba rabunków albo przestępstw seksualnych. Czy ma rację? Tutaj możemy tylko dyskutować, natomiast dobre uzasadnienie dla każdego z ww. wskaźników znaleźć można.
Wóz przed koniem
Czemu tyle piszę o wskaźnikach i definicjach? Ten długi wstęp ma na celu uświadomienie Państwu, że elastyczne definicje są dobre w dyskusjach, natomiast nie sprawdzają się w tworzeniu przepisów prawa, będących narzędziem realizacji polityk gospodarczych. Nie sprawdzają się zresztą w tworzeniu żadnego prawa. Wyobraźmy sobie proces o zabójstwo, w którym skład sędziowski ustala najpierw definicję zabójstwa, którym będzie się posługiwał. Prowadziłoby to do kompletnego absurdu, jednak w przypadku polityk unijnych takie zachowanie spotykane jest często i nie tylko w przypadku pojęć takich jak konkurencyjność. Weźmy niezmiernie istotną kwestię dla wielu przedsiębiorstw, czyli gospodarkę odpadową i związaną z nią tzw. Rozszerzoną Odpowiedzialność Producenta (ROP). Po raz pierwszy pojęcie ROP pojawiło się w dokumencie unijnym w roku 2008 r. Definicji doczekało się dopiero dekadę później, w 2018 r. Wcześniej firmy wiedziały, że zaraz spadnie na nie jakaś odpowiedzialność (i to nie standardowa, a rozszerzona), natomiast nie miały żadnego pojęcia, na czym dokładnie ma ona polegać. Przepisów prawa nie można budować na hasłach, hasła bowiem i związaną z nimi elastyczność definicji można bowiem wykorzystać do uzasadnienia niemalże wszystkiego.
Wracając do głównego wątku, czyli debaty na temat unijnej strategii gospodarczej. Przez lata jej oponenci zwyczajnie nie mieli wystarczająco dużo siły, by trafić do społeczeństwa ze swoimi argumentami. Dodatkowe utrudnienie stanowił fakt, że strategie z definicji są wieloletnie. Powoduje to, że społeczeństwu trudno uzmysłowić sobie ich konsekwencje, które zresztą są najczęściej niejasne i dla ekspertów. Mimo najszczerszych chęci, nikt nie jest w stanie przewidzieć progresu technologicznego, jaki dokonamy w następne trzy dekady, a w swoich prognozach dotyczących np. rozwoju Internetu, gdy ten był w zarodku, pomylili się praktycznie wszyscy.
Teraz jednak, strategia, której nieodzownym elementem jest polityka klimatyczna, jest już realizowana przez ostatnich kilkanaście lat i możemy ocenić jej efekty. Weźmy dla przykładu sektor ciepłowniczy, który zmaga się z drastycznym wzrostem cen opłat za emisję CO2. W 2020 r. Koszt wyemitowania tony dwutlenku węgla wynosił dwadzieścia kilka Euro. Niemało, możemy cenę tę bowiem porównać z obecną ceną chińskiego uprawnienia do emisji i wyjdzie ono na korzyść Kraju Smoka. Zaledwie kilkanaście miesięcy później, cena europejskiego uprawnienia przekroczyła 100 Euro, a obecnie wynosi około 80 Euro. Tak gwałtowna podwyżka nosi wszelkie znamiona bańki cenowej, której istnienie zresztą wykazałem za pomocą testów statystycznych wykorzystywanych do badania instrumentów towarowych. Oddać trzeba Komisji Europejskiej, że w końcu zareagowała, wprowadziła pewne bezpieczniki, jednakże pojawiły się one zbyt późno. Szkody zostały wyrządzone. System, którego założeniem miało być delikatne nakłanianie przedsiębiorstw emisyjnych do dekarbonizacji za pomocą mechanizmu malejącej podaży, okazał się skrajnie wadliwy. Jeździec może chcieć zachęcić konia do szybszego biegu, ale czym innym jest spięcie wierzchowca ostrogami, a czym innym okładanie go po zadzie siekierą. Odbiorca końcowy już odczuwa podwyżki cen, a i tak jest chroniony przez Urząd Regulacji Energetyki (URE). Sytuacja przedsiębiorstw jest dużo gorsza. Kontrola cen ciepła przez URE połączona z gwałtownym, kilkukrotnym wzrostem cen uprawnień do emisji, oznacza, że branża ciepłownicza sprzedaje poniżej kosztów wytworzenia, jednocześnie mierząc się z widmem potężnych kar, w razie nie rozliczenia uprawnień w terminie. Nie może też przestać działać, bo ciepło jest dobrem pierwszej potrzeby.
Powie ktoś, że podany wyżej przykład jest niereprezentatywny. Problemy ze strategią gospodarczo – klimatyczną mają jednak zarówno inne branże, jak i inne kraje. Do 2022 r. Cała Unia zakładała, że ewentualne niedostatki odnawialnych źródeł energii będzie można zbilansować gazem, który miał ponadto zastąpić węgiel jako podstawowe paliwo kopalne. Gaz ten płynąć miał przede wszystkim z Rosji gazociągami Nord Stream. Potem jednak rozpoczęła się wojna, a kraje Unii (szczęśliwie nie Polska, która w porę ukończyła odpowiednie inwestycje) na gwałt szukały alternatywy dla rosyjskiego gazu. Powszechnie znane, nawet na szczeblu instytucji unijnych, jest zjawisko carbon leakage, czyli przenoszenia produkcji przez przedsiębiorstwa emisyjne za granicę. Dopóki założyć można było, choć założenie to od początku było nadmiernie optymistyczne, że wszystkie zamówienia złożone za granicą zostaną zrealizowane w terminie, carbon leakage problemem nie był. COVID jednak dość boleśnie pokazał oczywistość, że zaburzenia w dostawach mogą pojawić się nagle i mieć poważne konsekwencje.
Raport Draghiego, czyli zagadkowe milczenie
Te i inne wyzwania, z jakimi mierzą się członkowie UE sprawiły, że głosu krytyków unijnej strategii gospodarczej nie dało się już całkiem ignorować. Komisja postanowiła zareagować i na jej zlecenie Mario Draghi i jego zespół przygotowali opracowanie, które miało przeanalizować słabości unijnej strategii gospodarczej w licznych obszarach, od energetyki po półprzewodniki. Raport, gdy tylko się pojawił, odbił się szerokimi echem. Liczni komentujący byli pod wielkim jego wrażeniem, podkreślając, że jest to pierwsze opracowanie, w którym pozwolono sobie na tak daleko posuniętą krytykę. Zapoznałem się z częściami raportu przydatnymi mi w pracy i przestudiowałem je na tyle dokładnie, by móc zadać pytanie: czy raport Draghiego aby na pewno jest krytyką?
Opracowanie samo w sobie jest bardzo… dziwne. Nie szokujące, nie wstrząsające, ale dziwne. Znający swój samochód kierowca od razu czuje, kiedy coś z autem jest nie tak, po prostu prowadzi się je inaczej niż zwykle. Uczestniczyłem w przygotowaniu wcale nie tak małej liczby różnego rodzaju analiz i czytając raport Mario Draghiego i jego zespołu po prostu czuję, że coś tu nie gra. Co zatem jest z nim nie tak? Zanim zacznę swoją krytykę, pochwalę najpierw autorów, bo widać, że są to ludzie znający się na swoim fachu. Diagnoza problemów zawarta w raporcie jest miejscami naprawdę świetna i gdy na raport jedynie rzucić okiem, faktycznie sprawia on wrażenie doskonałego. Diabeł jednak tkwi w szczegółach.
O „Raporcie Draghiego” jako dokumencie politycznym pisaliśmy w artykule: Raport Draghiego. Paneuropejski manifest na nową kadencję Komisji Europejskiej.
Po pierwsze, dziwi mnie bardzo szczegółowe zajęcie się pewnymi kwestiami i pobieżne, wręcz szczątkowe, innymi. Oczywiście, w każdym projekcie istnieją różne ograniczenia: czasowe, ludzkie, finansowe, które uniemożliwiają pełne zgłębienie wszystkich wątków. Nie można też oczekiwać od makroekonomistów, że w swoich analizach zajmą się każdym elementem wpływającym na badaną materię. Gospodarka jest systemem naczyń powiązanych, nie tylko na poziomie krajowym, ale międzynarodowym, więc nadmierne zagłębianie się w każdy wątek poboczny za bardzo odciąga uwagę od wątku głównego i angażuje przeznaczone nań zasoby. Sam w takich sytuacjach mam zwyczaj krótkiego poinformowania czytelnika, dlaczego danym obszarem zajmuję się jedynie pobieżnie.
W „Raporcie Draghiego” są jednak wątki, z których istnienia autorzy ewidentnie zdawali sobie sprawę, jednak poświęcili im tak mało miejsca, że czytelnika aż to szokuje. Korzystając ponownie z przykładu motoryzacyjnego, wyobraźcie sobie Państwo broszurę reklamową samochodu, gdzie bardzo szczegółowo opisywane są osiągi silnika, spalanie, jakość systemu audio, o hamulcach napisane jest zaś jedynie, że są. W analizie Mario Draghiego momentów takich jest dużo. Przykładowo, o ile autorzy zajmują się tematyką odnawialnych źródeł energii (OZE), o tyle słowem nie wspominają o tym, że nie są to źródła sterowalne. Generacja z fotowoltaiki i wiatru jest tak zmienna, jak zmienna jest pogoda. Źródła te muszą być wsparte instalacjami sterowalnymi. Nawet bardziej niż społeczeństwo, stabilności potrzebuje przemysł. Kilkugodzinną przerwę w dostawach prądu do naszego mieszkania czy domu przeżyjemy, choć oczywiście będzie ona niekomfortowa i utrudni nam życie. Taka sama pauza dla fabryki może oznaczać konieczność spisania na straty całej partii towaru. Dalszymi konsekwencjami może być przeniesienie produkcji za granicę, do kraju o stabilnych dostawach energii, co spowoduje straty gospodarcze i likwidację miejsc pracy. Jeszcze inny przykład dotyczy CCS, czyli technologia wychwytywania CO2 z procesu spalania i deponowania go pod ziemią, w sektorze energetycznym, któremu poświęcane są zaledwie pojedyncze zdania, czy wręcz słowa. Dziwne, jeżeli wziąć pod uwagę, że autorzy wymieniają CCS jako jedną z ważniejszych technologii, bowiem w niej Europa ma jeszcze szansę stać się i utrzymać pozycję lidera, w przeciwieństwie do np. produkcji paneli fotowoltaicznych. Nawet tak ważnej, nie tylko dla Polaków, bo dla mieszkańców każdego kraju doświadczającego niższych temperatur, kwestii ciepła, autorzy raportu Draghiego nie poświęcają w ogóle uwagi, ograniczając się dosłownie do pojedynczych zdań.
Jak już wspomniałem, nie podejrzewam ekonomistów pracujących nad Raportem o brak kompetencji czy wiedzy w danej materii, zresztą pozyskanie fachowców do tak poważnej analizy nie stanowi zwykle przeszkody. Zatem, jeżeli pewne wątki zostały opisane szczątkowo, przyczyną mogły być albo ograniczenia czasowe, albo… zostawię tu przestrzeń do domysłów dla Państwa. Swoje podejrzenia mam, aczkolwiek nie zamierzam nadmiernie spekulować. Tekst ten ma wszak dotyczyć ekonomii, a nie biznesu, gdzie klient nasz pan.
Pokrętna logika transformacji
Kolejną kwestią wywołującą przynajmniej delikatne uniesienie brwi są momentami osobliwe wnioski wynikające z przedstawionej diagnozy. Weźmy ceny energii, które wymieniane są jako jeden z głównych powodów malejącej konkurencyjności przedsiębiorstw unijnych. Jasny zatem wniosek, że trzeba coś z tym zrobić. Autorzy Raportu bardzo wiele miejsca poświęcają OZE, jak już wspomniałem wyżej pomijając całkowicie kwestie sterowalności danego źródła, ale nie to stanowi największe zaskoczenie. W rozszerzeniu raportu przeczytać można, że dekarbonizacja zmniejszy ceny energii dopiero w średnim okresie i tylko, jeżeli zostanie wsparta inwestycjami w infrastrukturę, sieć oraz magazynowanie. Autorzy martwią się też „kanibalizacją cen”, którą definiują jako sytuację, gdy duża generacja z OZE powoduje spadek krótkookresowych cen, co zmniejsza zyski producentów energii z OZE, a zmienność cenowa może zniechęcić do inwestycji w te źródła i spowolnić transformację.
Nazwać tę logikę intrygującą to mało powiedziane. Być może ktoś z Państwa trenował gimnastykę i będzie mi w stanie podpowiedzieć nazwę jakiegoś szczególnie wymyślnego salta, bo będzie ona pasować do przedstawionego wyżej wnioskowania jak ulał. Złóżmy wszystko razem. Problemem UE jest zbyt wysoka cena prądu. Rekomendowane są jednocześnie dalsze inwestycje w OZE, które wymagają całego wachlarza inwestycji pobocznych, w krótkim okresie raczej wiele nie dadzą i których nawet nie można zbyt szybko zrealizować, gdyż… przy nadmiernej generacji z OZE nastąpi duży spadek cen i wytwarzanie energii z tychże źródeł przestanie się producentom opłacać. Jeszcze prościej: walczymy z wysokimi cenami energii, ale nie za bardzo, bo jak producent energii z OZE zarobi zbyt mało, to się obrazi.
Jeszcze inny przykład dotyczy CCS. W kraju takim jak Polska technologia ta powinna być traktowana absolutnie priorytetowo. Niezależnie od tego, czy nam się to podoba, czy nie, generujemy większość energii spalając węgiel. Z paliwa tego korzystają również ciepłownie. Mario Draghi i jego zespół w raporcie głównym bardzo pozytywnie wypowiadają się o CCS, wymieniając technologię tę jako jedną z tych, w której Unia może nie tylko zdobyć, ale i utrzymać pozycję lidera, a co za tym idzie sprzedawać potrzebną technologię reszcie świata z odpowiednio atrakcyjną marżą. Owa sprzedaż stanowiła główne założenie opisywanej tu unijnej strategii gospodarczej. Jak się okazało jednak, co również zaznaczają autorzy, rynek niektórych produktów, takich jak panele fotowoltaiczne, utracono na zawsze.
Po tak pozytywnej ocenie technologii CCS można by pomyśleć, że rozszerzenie raportu utrzymane jest w podobnym tonie i uzupełnia to, co w raporcie głównym. Faktycznie, w rekomendacji dziewiątej czytamy, że CCS należy promować jako jedno z narzędzi, służących do przyśpieszenia zielonej transformacji. Jeżeli jednak zagłębić się w tekst, którego nie ma wcale dużo, czytamy na przykład, że przychody z ETS mogłyby wspomóc rozwój CCS w sektorach, które owym systemem są objęte. Autorzy dopuszczają tu jednak inne rozwiązania, nie wykorzystujące CCS. Czemu jestem zdziwiony tym fragmentem? Z dwóch powodów. Po pierwsze, gwałtowny wzrost cen uprawnienia w systemie ETS bardzo poważnie utrudnił przedsiębiorstwom realną dekarbonizację. Zamiast obniżyć cenę uprawnienia, czy uniemożliwić finansjerze zarabiania na tak ważnym produkcie, tak, by firmy mogły zainwestować zaoszczędzone środki w dekarbonizację, proponowana jest redystrybucja. Jeżeli mamy oddawać firmom to, co najpierw im zabraliśmy, to może lepiej jest nie zabierać? Moje wątpliwości budzi też proces decyzyjny samego przydzielania środków. Nie mamy gwarancji, że ci najbardziej dotknięci cenami uprawnień dostaną najwięcej pieniędzy. Może się okazać, że powtórzy się sytuacja z wypłatami w ramach KPO, które zostały Polsce wstrzymane i nadal nie zostały w pełni odblokowane. Pamiętajmy, że słowotwórstwo unijne jest bardzo kreatywne i na pewno jakieś łatwo zrozumiałe wyrażenie z odpowiednio elastyczną definicją zostałoby znalezione celem uzasadnienia takiego postępowania. Ktoś powie, że argumentem za finansowaniem inwestycji w CCS ze środków pozyskanych ze sprzedaży uprawnień w systemie ETS może być także to, że firmom nie można ufać, iż zaoszczędzone środki faktycznie przeznaczyłyby na dekarbonizację. Tutaj jednak rozwiązanie jest proste, wystarczy pozostawić opcję odliczania środków zainwestowanych w CCS od kosztów związanych z ETS, by zachęcić przedsiębiorstwa do inwestycji.
Podsumowanie
Kończąc (doceniam, że przeczytali Państwo tyle stron, ale nie będę już nadużywał uprzejmości) i podsumowując całość moich rozważań – dobrze, że raport Draghiego powstał. Jest to duży sukces tych, którzy często od lat krytykowali unijną strategię gospodarczą i nie mogli się doprosić normalnej debaty z jej zwolennikami tak, by móc wspólnie ją poprawić i urzeczywistnić. Kiedy w 2021 r. udowadniałem obecność bańki cenowej na uprawnieniach w systemie ETS, pierwszą strategią obraną przez zwolenników systemu było ignorowanie mnie, ewentualnie rzucanie w eter wypracowanych haseł mających pokazać zalety systemu. Powoli i systematycznie rozmontowywałem tę argumentację. Proszę zauważyć, że kilka lat temu stwierdzenie, jakoby Polska zarabiała na ETS, było powszechne. Teraz już nikt go nie używa. Przedstawione zostały oszacowania luki EU ETS, czyli wartości uprawnień, jakie polskie firmy muszą kupić za granicą. Dobitnie wyjaśnione zostało też, że pieniędzy, jakie trafiają do budżetu tytułem sprzedaży krajowej puli uprawnień, nie można nazywać „zyskiem Polski” bo to tak samo jakby nazwać zyskiem Polski przychody z podatku PIT, który przecież ściągany jest od Polaków. Przykład ten pokazuje, że presja i merytoryczna dyskusja mają sens. Wierzę zatem, że do korekty strategii dojdzie i wierzę też, że Polska na tym skorzysta.
Ten artykuł publikujemy na otwartej licencji Creative Commons Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne 4.0. Możesz kopiować i rozpowszechniać ten utwór do celów niekomercyjnych pod warunkiem podania jego autora. Prosimy również o podanie pierwotnego źródła – nazwy Centrum Myśli Gospodarczej lub strony cmg.org.pl.