Rozwój nowożytnej gospodarki to ciągłe zwiększanie mobilności siły roboczej. Od uwolnienia chłopów z poddaństwa i przypisania do ziemi, przez gwałtowną urbanizację, aż po międzynarodową swobodę przepływu ludności i masową migrację zarobkową, obserwujemy ciągły proces geograficznego dostosowywania się ludności do umiejscowienia kapitału trwałego – fabryk, biur, magazynów, itd. Dziś nadal mobilność pracowników traktowana jest jako stale niedościgniony ideał, który zwiększy wydajność gospodarki. Wydaje się jednak, że jego zbawienny wpływ jest przeceniany, a całkowite koszty niedostrzegane za zasłoną statystyk gospodarczych.
Dwie mobilności
W tym miejscu należy zamieścić istotne zastrzeżenie – mobilność pracowników może być rozumiana na dwa sposoby. Pierwszym z nich jest mobilność przestrzenna, czyli skłonność pracowników do przemieszczania się w celu podjęcia pracy, np. w innym mieście, województwie czy kraju. Zależnie od odległości i możliwości transportowych może, choć nie musi, wiązać się ze zmianą miejsca zamieszkania. Drugim znaczeniem jest mobilność zawodowa, a więc gotowość do zmiany stanowiska, charakteru pracy, specjalizacji czy pracodawcy. To również zdolność dostosowania swoich kompetencji do zapotrzebowania na rynku pracy. W tym artykule odnoszę się jedynie do pierwszego znaczenia tego słowa – mobilności geograficznej.
Co widać i czego nie widać
Dlaczego więc uważam, że mobilność pracowników jest przesadnie akcentowana jako bezwzględnie pozytywna cecha rynku pracy? Dostrzegając jej niewątpliwe zalety dla efektywnego wykorzystania pracy ludzkiej, pomija się wiele kosztów, które ponosi gospodarka i społeczeństwo. Niejako domyślnie przyjmuje się perspektywę przedsiębiorstw, dla których większa mobilność siły roboczej oznacza jej większą dostępność, a tym samym rośnie podaż pracy i spada jej cena w postaci wynagrodzeń. Dzięki stworzeniu większej puli pracowników można bardziej wydajnie ulokować ich umiejętności, co jest niewątpliwą korzyścią dla całej gospodarki, jednak nie jest korzyścią bezkosztową.
Warto przypomnieć sobie klasyczne podejście Frederica Bastiata – „co widać i czego nie widać”. Wymagamy od dyskusji ekonomicznej, aby była prowadzona na podstawie twardych danych, zmierzonych wartości pieniężnych zagregowanych do interesującego nas poziomu. Jednak mierzenie i agregowanie nie jest prostą czynnością, wymaga przyjęcia założeń i uproszczeń. „To, co widać” musi być dostrzegalne oczami statystyki, choć nie zawsze oddaje ona faktyczne, ekonomiczne znaczenie zjawisk. Ekonomia staje się zakładniczką statystyki. Przy jednoczesnym skupieniu uwagi ekonomicznej na PKB na mieszkańca, okazuje się, że najlepsze jest to, co generuje największe przepływy pieniężne. „Tym, czego nie widać” są jednak faktyczne ludzkie potrzeby, które powinny być zaspokajane, a co do których czynimy daleko idące uproszczenie, mówiąc, że wydane pieniądze odzwierciedlają zaspokojone potrzeby. W dalszej części artykułu pokażę, że takie założenie uniemożliwia rzetelne porównanie, gdy wydatki odbywają się w różnych warunkach.
Czar metropolii
Wróćmy do coraz mniej geograficznie ograniczonego rynku pracy. Firmy, szczególnie te aktywne międzynarodowo, lubią lokować się w dużych metropoliach. Odnoszą korzyści z bliskości lotniska, dostępu do absolwentów dobrych uczelni, kontaktu z innymi przedsiębiorcami, politykami i mediami. W ślad za tymi funkcjami lokują się tam również działy mniej potrzebujące umiejscowienia np. w stolicy kraju, takie jak działy księgowe, informatyczne czy obsługa infolinii. Powstają miejsca pracy sprowadzające nową siłę roboczą. Rodzi się przekonanie, że miejsca pracy powstają tylko w kilku największych miastach, dokąd zaczynają ściągać ludzie z całego kraju. Tym samym zwiększa się miejscowa podaż pracy, co przyciąga kolejne przedsiębiorstwa, tworząc samospełniającą się przepowiednię o „warszawskim śnie”.
Efektywność miasta jako gęsto zaludnionego obszaru nie potrzebuje uzasadnienia. Czy jednak tendencja do tworzenia ogromnych miast, przyciągających do siebie mieszkańców nie tylko obszarów wiejskich, ale również średnich i dużych miast, ma równie pozytywne skutki ekonomiczne? Na pierwszy rzut oka – tak. PKB na mieszkańca największych miast przewyższa wartości osiągane w średnich ośrodkach, istnieją jednak koszty ponoszone przez mieszkańców, które nie są widoczne w tej, a czasem nawet w żadnej dostępnej, statystyce. Oto problem z mierzeniem konsumpcji – wiemy jedynie ile i na co wydają pieniądze konsumenci, nie wiemy zaś jakie potrzeby dzięki nim zaspokajają. Ta sama kwota wydana na paliwo do samochodu może oznaczać wycieczkę całej rodziny za miasto lub godzinę stania w korku w drodze do pracy. Analogicznie do bastiatowskiej przypowieści o rozbitej szybie, ta sama kwota pieniędzy mogła zaspokoić jedną potrzebę więcej, gdyby nie zaistniały negatywne okoliczności w postaci zatoru na drodze.
Z punktu widzenia przedsiębiorstw lokowanie siedzib w największych metropoliach musi być aktualnie korzystne. Koszty firmy znacznie łatwiej ująć w rachunek księgowy niż ludzkie potrzeby i dzięki temu zarządzający mogą podjąć decyzję maksymalizującą zysk, a skoro empiria ukazuje nam nagromadzenie przedsiębiorstw w największych metropoliach, to należy uznać, że tam właśnie odnoszą one największe korzyści. Dzieje się tak, pomimo że utrzymanie biura i płacenie przeciętnie wyższych wynagrodzeń niż w mniejszych miastach generuje wyższe koszty niż alternatywna lokalizacja. Być może mamy jednak do czynienia z sytuacją, w której metropolia ma przewagę nad mniejszym miastem z powodu zastanych warunków, które pojedyncza firma przyjąć musi jako dane z zewnątrz, ale które nie są ani jedynym, ani najbardziej efektywnym rozwiązaniem.
W ekonomii takie sytuacje nazywa się defektem koordynacji – istnieje rozwiązanie bardziej korzystne dla wszystkich, jednak wymagałoby ono skoordynowanych działań, zaś nieskoordynowane działania podejmowane we własnym interesie przez wszystkich graczy powodują mniejszą korzyść.
Widmo metropolii
W kontekście miast historyczne, infrastrukturalne czy administracyjne uwarunkowania mogą sprawiać, że każda pojedyncza firma wyjdzie lepiej na ulokowaniu swojej siedziby czy oddziału w metropolii. Gdyby jednak podjąć skoordynowane działania wielu podmiotów, np. firm z jednego łańcucha dostaw, szkół kształcących pracowników, jednostek odpowiedzialnych za infrastrukturę, okazać by się mogło, że opłaca się przenieść całej grupie firm do innego miasta. Nie opłaca się to jednak jednej firmie, która napotka w nowym miejscu brak dostawców, siły roboczej i infrastruktury. W tym teoretycznym artykule nie podejmę się analizy, czy taka sytuacja na pewno występuje w Polsce, a jeśli tak, to o jakich miastach, branżach czy działaniach mówimy. Chodzi mi o nakreślenie uzasadnionej ekonomicznie sytuacji, w której sygnały rynkowe tylko częściowo mówią nam o efektywności alternatywnych rozwiązań.
Nawet przy założeniu, że firmy dokonują absolutnie najkorzystniejszych dla siebie decyzji co do lokowania produkcji, należałoby się zastanowić, czy skutkuje to najlepszym społecznie rozwiązaniem. W końcu oszczędności czynione przez firmy zwiększają często koszty ponoszone przez pracowników i osoby mieszkające w pobliżu, tak jak miało to miejsce w przykładzie z korkiem drogowym. Tutaj właśnie pojawia się problem ze wspieraniem mobilności siły roboczej. Jest ona bardzo korzystna dla firm, jednak na rynku pracy interes firm i interes pracowników są sobie do pewnego stopnia przeciwstawne. Tym samym niewielkie oszczędności po stronie firmy mogą oznaczać przewyższające je koszty po stronie pracowników. W przypadku zaś nisko opłacanych miejsc pracy, trudno mówić o całkowicie racjonalnej kalkulacji pracowników, gdyż widmo bezrobocia uniemożliwia im „twarde” negocjacje.
Oprócz kosztów ekonomicznych, istnieją również koszty społeczne, o których nie należy zapominać. Wysoka mobilność skutkuje rozluźnieniem więzów rodzinnych, a także sąsiedzkich. Wychowywanie dzieci bez wsparcia dziadków stanowi kolejny koszt niewidzialny dla statystyki gospodarczej (zapłata opiekunce do dzieci zwiększa PKB, darmowa opieka świadczona przez dziadków – nie), koszt zarówno ekonomiczny, jak i emocjonalny. Mobilność przestrzenna zwiększa również niestabilność zatrudnienia, utrudniając i przesuwając w czasie decyzję o założeniu rodziny, co pośrednio wpływa na, negatywną dla całej gospodarki, niską dzietność, a także utrudniają realizację życiowych celów (rynek pracy nie jest wszak podzielony na mobilnych zatrudnionych na umowy śmieciowe i niemobilnych z ofertami bezterminowych umów o pracę). Dla jakości lokalnego życia społecznego znaczenie może mieć swoisty „nomadyzm” człowieka mobilnego, który nie pozwala mu związać się z konkretnym miejscem i lokalną wspólnotą tak, aby czuć się współodpowiedzialnym za jej rozwój. Praktycznym tego wyrazem niech będzie niemożność członkostwa osób wynajmujących mieszkanie w spółdzielni mieszkaniowej czy zasiadania w radzie osiedla. Z tego źródła wynika również alienacja w życiu prywatnym osoby często zmieniającej miejsce zamieszkania. Problemy wielkich miast jako takich (do niektórych z nich odniosłem się wyżej) są powszechnie znane od co najmniej dwustu lat i nieustannie dokumentowane w dziełach kultury i pracach naukowych.
Głos przeciwny
Krytyka mojego podejścia mogłaby początkowo wyjść z fundamentalnego założenia ekonomii o korzystności każdej dobrowolnej transakcji. Zwykliśmy traktować gospodarkę jako grę o sumie dodatniej, i słusznie, jednak teoretyczną koncepcję zbyt śmiało przekładamy na rzeczywistość. Nie ma powodu nie zgodzić się z twierdzeniem, że co do zasady obie strony dobrowolnej transakcji na niej zyskują, bo inaczej nie przystałyby na nią. Wyciąga się z tego wniosek, że świat tworzony przez spontaniczną i dobrowolną wymianę jest najlepszym z możliwych. Pomijając nawet pierwszy słaby punkt, którym jest założenie o niepopełnianiu zwyczajnych ludzkich błędów w decyzjach ekonomicznych, występują co najmniej dwa czynniki, zaburzające ten automatycznie optymalizujący się świat. Pierwszym z nich, bardzo istotnym w odniesieniu do miast i przestrzeni, jest tzw. tragedia wspólnego pastwiska (współczesnym przykładem niech znów będą korki drogowe albo zbyt gęsta zabudowa miast). Drugim zaś, istnienie w prawdziwym życiu kosztów transakcyjnych, które w przypadku wyboru miejsca zamieszkania i ścieżki kariery zdają się być jednymi z największych, z jakimi ma do czynienia przeciętny człowiek.
Nie mogę pominąć ogromnych korzyści w wydajności gospodarki, odnoszonych dzięki mobilności siły roboczej. Nie ulega dziś wątpliwości, że w dziedzinach pracy kreatywnej, naukowej czy innowacyjnej, bliskość przestrzenna wspiera bardzo silnie efekty synergii, skąd bierze się pozytywna rola klastrów i sukces miejsc takich jak Dolina Krzemowa, Boston czy wybrzeże Izraela. Nie próbuję również negować zbawiennego wpływu urbanizacji na gospodarkę. W wątpliwość należy jednak podać, czy korzyści te powinno się odnosić do tworzenia się ogromnych metropolii wysysających ludność z innych dużych i średnich miast. Tak jak zebranie w jednym miejscu instytutów naukowych, komercyjnych jednostek badawczych, działów designu i rozwoju produktów generuje pozytywne efekty dla rozwoju gospodarczego, tak z mniejszą pewnością można odnieść to do zagłębi biurowców wypełnionych pracownikami działów księgowych, administracyjnych lub telekonsultantami. W tych ostatnich przypadkach, główną korzyścią zdaje się być optymalizacja kosztów firmy, a stratą wspominane wyżej niedogodności związane ze zmianą miejsca zamieszkania oraz gwałtowną urbanizacją.
Ludziom czy kapitałowi
W świetle powyższych argumentów należy dokonać rewizji powszechnego pozytywnego stosunku do mobilności przestrzennej pracowników oraz starań państw, by mobilność tę zwiększać. Podejście popierające mobilność jawi się jako premiujące firmy kosztem pracowników. Tym samym przebija przez nie pewien „kapitałocentryzm”, każący stawiać dobro właścicieli kapitału ponad dobrem pracowników. Z jednej strony, może to być postawa uzasadniona w pewnym okresie, gdy nasycenie gospodarki kapitałem jest na tyle małe, że potrzeba daleko idących wyrzeczeń, obniżających koszty prowadzenia przedsiębiorstw i wspierające akumulację kapitału. Z drugiej strony, rozwijające się społeczeństwo powinno dążyć do lepszego spełniania potrzeb ludności, nie zaś do statystycznego wzrostu PKB i produkowaniu więcej za wszelką cenę. W tym drugim podejściu czai się pułapka ekonomizmu, by użyć określenia rozpropagowanego przez Jana Pawła II, które oznacza zredukowanie człowieka do roli konsumenta i dostawcy siły roboczej, z pominięciem jego potrzeb pozaekonomicznych i wrodzonej godności.
Skutkiem tego może być ewoluowanie w kierunku super-wydajnego społeczeństwa nieszczęśliwych ludzi, którego obraz coraz częściej przebija z socjologicznych portretów gospodarek rozwiniętych.
Pożądaną alternatywą dla wspierania mobilności pracowników nie jest oczywiście żadnego rodzaju zakaz przemieszczania się, ani odwrót od urbanizacji jako ogólnej tendencji do przechodzenia ludności z obszarów wiejskich (pracy w rolnictwie) do obszarów miejskich (pracy w przemyśle i usługach). Jest nią raczej próba rozwijania średnich i mniejszych miejscowości jako atrakcyjnych lokalizacji dla inwestycji. Zamiast zwiększania zasięgu każdego pracownika, w którym poszukuje on pracy, powinniśmy dążyć do zmniejszenia odległości firm, które je oferują. Oczywiście spowoduje to zmniejszenie bazy pracowników, z której wybierać będą mogły te firmy, jednak, co najmniej dla stanowisk niewymagających wysokich kwalifikacji, nie powinno odbić się to na jakości. Zmniejszy się przez to siła przedsiębiorstw na rynku pracy na korzyść pracowników. Zmniejszone zostaną koszty ekonomiczne i społeczne migracji wewnętrznych oraz dalszego zagęszczania się największych miast, jak również wyludniania tych mniejszych. Co ważne, zwrot tego typu nie jest sprzeczny z działaniami na rzecz klasteryzacji tych podmiotów, które generują duże synergie, a więc przede wszystkim naukowców i pracowników kreatywnych.
Perspektywa zmiany
Wychodząc od krytyki powszechnej postawy promowania mobilności przestrzennej, nie chciałbym zostawić czytelnika w przekonaniu, że nie ma ona już aktywnych krytyków. W pewnym sensie presję w odwrotnym kierunku wywiera polityka rozwoju regionalnego, która wspiera obszary, będące głównym źródłem migracji w tworzeniu warunków do rozwoju inwestycji. Na możliwy pozytywny wpływ relokacji jednostek administracji centralnej wskazują środowiska promujące koncepcję deglomeracji (na czele z doktorem hab. P. Śleszyńskim). Niewątpliwie zwrot w tym kierunku nie wydarzy się samoistnie, dzięki nagłej zmianie tendencji rynkowych, za co odpowiedzialne są mechanizmy koordynacji zachowania wielu podmiotów, opisane wcześniej. Jednak zaplanowane i wdrożone wielowymiarowo działania w obszarach organizacji administracji publicznej, polityki inwestycyjnej, rynku pracy i rozwoju miast, mogą odwrócić trend skupiania się życia społeczno-gospodarczo-kulturalnego w kilku największych miastach Polski.