Hasło deglomeracji zrobiło w ostatnich latach szybkie okrążenie po debacie publicznej. Na pewien czas stało się dość głośne, choć nigdy nie było masowo popierane. Zdaje się, że pomimo silnych argumentów przemawiających za tą koncepcją, zawsze miała ona więcej przeciwników niż zwolenników wśród komentujących ekspertów i dziennikarzy. W końcu zyskała nikłe poparcie polityczne, które w dodatku nieskutecznie próbowano operacjonalizować. Te próby zamknęły epizod szerszej dyskusji nad deglomeracją, przywracając status quo, jakim jest uznanie obecnych tendencji aglomeracyjnych za konieczne i nieuniknione.
Zdjęcie: Pexels.com/Pixabay
Morał bez bajki
Źródeł niepowodzenia tej kampanii szukałbym w słabości narracyjnej. Skupiając się na operacyjnym konkrecie, w postaci relokacji urzędów centralnych, nie dostarczono „opowieści” kreślącej szerszą perspektywę, w której udana deglomeracja kreuje lepsze warunki życia i odpowiada na wyzwania społeczne. Tym samym deglomeracja w odbiorze publicznym stała się rozwiązaniem technicznym dotyczącym zorganizowania aparatu państwowego, którego słabo zrozumiane, pozytywne aspekty dla rozwoju miast zostały przeważone spodziewanym chaosem nowej organizacji i oczywistą niechęcią warszawskich elit do rozdzielenia prestiżu i znaczenia stolicy na inne miasta. Dostrzegam jednak potencjał deglomeracji do stania się częścią większej narracji, opowiadającej nowy kierunek rozwoju, którego Polska i świat poszukuje w obliczu wyzwań klimatycznych, demograficznych i społecznych.
Uściślijmy, co rozumieć należy pod hasłem „deglomeracji”. Dwa trendy warunkują dzisiaj wzorzec migracji wewnętrznych, który występuje w Polsce i w wielu innych państwach świata. Pierwszym z nich jest, trwająca od pierwszej rewolucji przemysłowej, urbanizacja, a więc proces przemieszczania się ludzi ze wsi do miast i tym samym pracowników z sektora rolniczego do sektorów przemysłowego i usługowego. Drugim jest aglomeryzacja, a więc zmniejszanie się liczby ludności i znaczenia społeczno-ekonomicznego małych i średnich miast na rzecz największych aglomeracji (w niektórych krajach wręcz jednego miasta). Deglomeracja odnosi się do drugiego z tych procesów, próbując go hamować, bądź odwrócić. Jej celem jest więc bardziej równomierne rozłożenie ludności i źródeł rozwoju gospodarczego na terenie kraju, ale nie przeciwdziałanie urbanizacji jako takiej. Dlatego też jej głównym obszarem zainteresowania są małe i średnie miasta, a nie obszary wiejskie, choć można przypuszczać, że wzrost znaczenia tych pierwszych zmniejszy presję na migrację z tych drugich.
Koncepcja deglomeracji powinna stać się wyrazem nowej filozofii prowadzenia polityki gospodarczej. Filozofia ta zarzuca zwyczaj patrzenia na gospodarkę jak na czarną skrzynię, z której na światło dzienne wydostają się wielkie agregaty, takie jak PKB czy średni dochód, określające jej efektywność. Możemy nazwać ją podejściem holistycznym, antropocentrycznym czy personalistycznym. Holistycznym, ponieważ bierze pod uwagę nie tylko efektywność ekonomiczną, ale także strukturę społeczną i dobrostan, na który składają się pozaekonomiczne czynniki. Antropocentrycznym, ponieważ w centrum refleksji nad rozwojem stawia człowieka, a nie niedoskonałe miary efektywności systemu. W końcu, personalistycznym, ponieważ człowiek ten nie jest rozumiany jako odseparowana od otoczenia jednostka, ale jako członek rodziny, grup społecznych i jeden z węzłów sieci lokalnej społeczności.
Dlatego też, rozważając deglomerację jako kierunek rozwoju kraju, nie wystarczy pytać, czy zwrot w kierunku średnich miast zwiększy wzrost gospodarczy, PKB czy produktywność. To pytanie oczywiście również jest istotne, ale powinno być zadawane razem z pytaniami o jakość życia, zadowolenie z relacji społecznych, kapitał społeczny czy długoterminowe zrównoważenie środowiskowe, społeczne i gospodarcze rozwoju. Bazując bowiem na analizie wartości pieniężnych łatwo wpadniemy w pułapkę oceny systemu gospodarczego pod kątem korzyści przedsiębiorstw, których rachunki wyrażane są właśnie w jednostkach pieniężnych, zaniedbując przy tym potrzeby pracowników – ludzi, których życie opisuje szereg czynników niemożliwych do zmierzenia i zapisania liczbami.
Celem polityki deglomeracji na poziomie makro jest zmniejszenie migracji z miast małych i średnich, które przez proces starzenia się i spadku liczby ludności tracą swoje funkcje społeczno-gospodarcze. Powoduje to ich dalszą degradację, ponieważ dotychczasowa infrastruktura przestaje odpowiadać potrzebom ludności, a odpływ młodych (bo to oni są najbardziej mobilni) zmniejsza potencjał gospodarczy. Na poziomie mikro – to danie człowiekowi, mieszkającemu w małym czy średnim mieście, szansy na pogodzenie kariery zawodowej bez konieczności porzucania dotychczasowego życia.
Przybliżyć szansę na sukces
Jaka jest więc ta narracja, którą wzbogacić może idea deglomeracji jako jednego z kierunków rozwoju kraju? Jak można wyczytać między wierszami poprzednich akapitów, nie jest to dziś żadna rewolucyjna idea. Deglomeracja wpisuje się bowiem w szereg nurtów, uwydatniających znaczenie wartości pozaekonomicznych dla ludzkiego życia, ale także dla zapewnienia dobrostanu społecznego. Przede wszystkim potrzeba dostrzeżenia, że obok czynników dynamicznych, napędzających rozwój (mobilność, innowacyjność, zdolność adaptacji), człowiek potrzebuje w życiu czynników stałych, zapewniających bezpieczeństwo, pozwalających budować swoją tożsamość i poczucie sensu. Tak jak dynamizm pomaga nam lepiej tworzyć i obsługiwać technikę, tak stałość wspiera nasze relacje z ludźmi i stosunek do natury, o których wadze niewielu trzeba jeszcze przekonywać. Deglomeracja powinna być częścią opowieści o umożliwieniu ludziom rozwoju, wzrastania, prosperowania bez konieczności porzucania tego co stałe. Schodząc na ziemię, należy powiedzieć – celem deglomeracji powinno być umożliwienie osiągnięcia wysokiego statusu materialnego i społecznego bez opuszczania swojego regionu.
Dziś czynniki dynamiczne przeważają, a gospodarka urządzona jest w sposób, który często nakazuje ludziom rezygnować ze stałości, by osiągnąć przynajmniej średni status materialny i społeczny. Mobilność jest ceniona znacznie wyżej niż przywiązanie do rodzimego miasta, gminy czy regionu. A przecież nie jest to kwestia sentymentalizmu czy romantycznej mistyki ziemi ojczystej. Każda przeprowadzka dalsza niż kilkadziesiąt kilometrów to osłabione więzy rodzinne, zakończone przyjaźnie czy znajomości. W czasach, gdy kapitał społeczny odmieniany jest przez wszystkie przypadki, nie powinniśmy ignorować tego jak migracje rozrywają więzi międzyludzkie, ale także bardziej zinstytucjonalizowane więzi społeczne – powodują wychodzenie ze stowarzyszeń, wspólnot czy organizacji, których członkami są mieszkańcy mniejszych miast.
Zyski i straty
Ideałem, do którego dążyć powinna polityka deglomeracji, jest sieć miast, będących prawdziwymi lokalnymi/regionalnymi ośrodkami życia gospodarczego, kulturalnego i naukowego. Oczywiście, nigdy nie będzie tak, że wszystkie ważne funkcje społeczno-gospodarcze będą zaspokajane w każdym kilkunastotysięcznym mieście – nie o to chodzi. Chodzi raczej o to, by możliwie dużej części ludzi dać sposobność nauki i pracy w pobliżu miejsca, w którym się wychowali. Również o to, aby co bardziej ambitni czy zdolni nie musieli szukać odpowiedniego poziomu edukacji lub odpowiednio prestiżowej i płatnej pracy w pięciu największych miastach w Polsce, ale najdalej w stolicy swojego województwa. Nie jest to warunek absolutny, bo taki byłby niemożliwy do zrealizowania. Przykładowo, na najwyższym naukowym poziomie należałoby raczej powołać jeden ośrodek, zbierający najtęższe umysły. Jednak są to wyjątkowe obszary, w których synergie z bliskości geograficznej przynoszą ponadprzeciętne korzyści i nie jest możliwe zbliżenie się do takiego poziomu efektywności w modelu rozproszonym.
Wystarczy jednak chwila zastanowienia, by znaleźć wiele zajęć i zawodów, które kumulują się w wielkich miastach, a które żadnych synergii nie generują. Te w sektorze publicznym są pokłosiem centralizmu i przeceniania korzyści płynących z bliskości geograficznej wszystkich urzędów. Z kolei zatrudnienie w sektorze prywatnym wynika w dużej mierze z występującego w wielkich miastach „głębokiego” rynku pracy – wielu osób o średnich i wysokich kompetencjach, które konkurując ze sobą, zmniejszają cenę swojej pracy. W wąskim sensie „ekonomicznym”, czy raczej finansowym, jest to efektywne, bo praca kupowana jest po niskim koszcie i zwiększa relację nakładów do przychodów, jednak, biorąc pod uwagę ostateczny cel gospodarki – dobrobyt (dobrostan) ludności, utrzymywanie niskiego poziomu płac nie musi i często nie jest wcale korzystne. Wspomniane wcześniej synergie faktycznie poprawiają efektywność całego systemu gospodarczego. Utrzymywanie niskich płac poprzez kumulowanie zasobów pracy (po polsku: ludzi) wpływa na podział dochodów przedsiębiorstwa, lepiej wynagradzający pracodawcę a gorzej pracownika.
Widzimy więc, że na deglomeracji mogliby stracić pracodawcy, choć lokalizacja w mniejszych miastach oznacza dużo niższe koszty nieruchomości. Wyższe koszty poniesie również państwo na zapewnienie infrastruktury wielu ośrodkom miejskim zamiast kilku, jednak polityka budowy infrastruktury już dziś realizuje bardziej równomierne plany inwestycyjne. Kto w takim razie zyska i na czym? Pod względem ekonomicznym – pracownicy. Ich pozycja negocjacyjna w mniejszym mieście poprawi się. Spadną średnie koszty zamieszkania. Świadoma polityka deglomeracji powinna stać się również impulsem do przemyślenia przez miasta swojej ścieżki rozwoju – poszukiwania specjalizacji ekonomicznych i tworzenia synergii z lokowanymi w nich jednostkami naukowymi. Realizacja zaplanowanej polityki będzie momentem na przezwyciężenie defektu koordynacji i okazją do zasygnalizowania przedsiębiorcom, inwestorom, naukowcom i specjalistom dalekosiężnej wizji budowania silnego ośrodka danej branży w mieście i regionie.
Największe zalety deglomeracji dostrzeżemy wychodząc poza myślenie wyłącznie ekonomiczne. Dzięki większemu rozproszeniu czynników prorozwojowych i tym samym bardziej równomiernemu rozwojowi miast (najczęściej) młodzi ludzie przestaną stawać przed wyborem pomiędzy dalszą edukacją lub karierą zawodową, a pozostaniem w rodzinnym mieście. Korzyści dla życia osobistego są tutaj dość oczywiste. Istnieje także co najmniej kilka obszarów życia społecznego, których waga dla dzisiejszej Polski jest nie do przecenienia, a które powinny zyskać na zmniejszeniu i skróceniu migracji:
1) Więzy rodzinne – w czasach wzrostu problemów psychicznych – częstszego występowania depresji, zaburzeń lękowych, podejmowania prób samobójczych – wśród obywateli świata Zachodu nie można ignorować znaczenia bliskich relacji i zakorzenienia. Najprostszą forma przeciwdziałania powszechnemu poczuciu wyobcowania i samotności, które wiążą się (oczywiście nie u każdego, ale trudno nie dostrzec związku) z przeprowadzką do wielkiego miasta, jest zmniejszenie presji na migrację. A tego można dokonać tworząc lepsze warunki rozwoju zawodowego w mniejszych miastach. Bliskość przestrzenna najbliższej rodziny niesie też bardziej wymierne korzyści, powiedzmy, pół-ekonomiczne: dziadkowie mieszkający w tym samym mieście mogą pomagać w opiece nad dziećmi, a dorosłe dzieci pomagać rodzicom w podeszłym wieku.
2) Demografia – katastrofalne perspektywy demograficzne Polski mają wiele przyczyn i nie ma jednej recepty na zmniejszenie nieuchronnego kryzysu. Badania wskazują jednak, że wśród czynników ekonomicznych, które wpływają na odroczenie decyzji o dziecku i spadającą dzietność, dominuje brak stabilności w różnych wymiarach – przede wszystkim zamieszkania i zatrudnienia. Presja na migrację z rodzinnego miasta (i domu) i jej skutek w postaci szybko rosnącej populacji największych miast pogłębiają niepewność, niestałość zatrudnienia oraz trudność (przede wszystkim pod względem finansowym, ale także długoterminowego planowania) znalezienia stałego mieszkania, co negatywnie wpływa na decyzje o założeniu rodziny i posiadaniu dzieci.
3) Kapitał społeczny – szczególnie jako zaangażowanie obywateli w aktywność lokalnych wspólnot i organizacji. Stałość zamieszkania, długoletnie relacje i perspektywa wieloletniego pozostania w danym mieście pociągają za sobą większe zaangażowanie w jego rozwój.
4) Środowisko naturalne – relacja między wielkością miasta a jego wpływem na środowisko nie jest jednoznaczna. Teoretycznie im większe, a przede wszystkim gęściej zaludnione, miasto, tym lepiej można gospodarować energią cieplną, elektryczną i potrzebną do transportu. Z globalnego punktu widzenia i wyzwań klimatycznych, aglomeryzacja wydaje się więc korzystna. Z drugiej strony, miasta rozwijające się bardzo szybko zabudowywane są częstokroć w chaotyczny sposób, rozlewając się i tworząc ogromne obszary zanieczyszczeń powietrza, wody i gleby. Mniejsze miasta są pod tym względem łatwiejsze do zarządzania. Być może złotym środkiem są miasta kilkusettysięczne, posiadające odpowiednią masę krytyczną dla zbudowania infrastruktury energetycznej i komunalnej oraz systemu transportu publicznego, ale na tyle ograniczone terytorialnie i rosnące powoli, aby dało się nimi zarządzać w sposób zrównoważony.
Podsumowanie
Deglomeracja nie stanie się lekiem na całe zło. Należy mieć na uwadze jej mocne i słabe strony. Niewątpliwie są takie dziedziny, w których większe skupienie ludzi i zasobów przynosi dodatkowe korzyści. Jednak należałoby powrócić do dyskusji nad przeniesieniem impetu rozwojowego do (szczególnie) średnich miast, regionalnych centrów społeczno-gospodarczych. Tym razem należy zacząć debatę od samego sensu takich działań i od rozmów nad wagą życia lokalnego, zakorzenionego dla ludzi i społeczeństw. Gdy jego rola zostanie odpowiednio doceniona, należy rozwijać programy służące deglomeracji, wśród których głośne w Polsce przenoszenie urzędów centralnych, może być jednym z wielu, ale nie jedynym działaniem.
Ten artykuł publikujemy na otwartej licencji Creative Commons Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne 4.0. Możesz kopiować i rozpowszechniać ten utwór do celów niekomercyjnych pod warunkiem podania jego autora. Prosimy również o podanie pierwotnego źródła – nazwy Centrum Myśli Gospodarczej lub strony cmg.org.pl.